wtorek, 23 listopada 2010

Wędrówki lud(zi)ów i ludzików.

Powracam oto na łono blogosfery, mając nadzieję na powrót pisarskiej weny, mimo niesprzyjających okoliczności.
Noc z soboty na niedzielę była zaiste niezwykła. Tak niezwykła, że czuję wewnętrzną potrzebę opisania jej sobie ku pamięci.
Otóż, sąsiedzi mieszkający nad nami urządzili imprezę. A w zasadzie IMPREZĘ. Zastartowali około dziewiątej wieczorem i z minuty na minutę robiło się coraz głośniej. Nie zmrużyłam oka, zestresowana hałasem i świadomością, że w niedzielny poranek muszę wstać o szóstej i udać się na lekcję jazdy, pierwszą po czterotygodniowej przerwie. Im bardziej chciałam zasnąć (prowadzenie samochodu wymaga przecież chociaż minimum przytomności, przynajmniej u początkujących) tym bardziej sen mnie lekceważył. O północy, kiedy piekły mnie oczy ze zmęczenia a głowa na poduszce podskakiwała do rytmu superhitu "Words don't come easy" przelała się czara goryczy. Zwlokłam się z łóżka jak zombie, złapałam telefon i od zaprzyjaźnionej sąsiadki zza ściany zażądałam podania numeru do ochrony osiedla. Wybranie numeru do ochrony zajęło mi prawie 10 minut, bo z furii trzęsły mi się ręce do tego stopnia, że wypadł mi telefon.
Ochrona stanęła na wysokości zadania, rytmiczny łomot nieco ścichł, takoż tupanie i śpiewy chóralne. Zaczęłam zapadać w nerwowy sen. Ten moment wybrała sobie moja młodsza córka - przybłąkała się do naszego łóżka i zażądała picia. Byłam bliska apopleksji, ale powściągnęłam nerwa, napoiłam, zasnęła. Godzina pierwsza z minutami. Na górze nadal trwa impreza, w średnim natężeniu. Zaczęłam zapadać w nerwowy sen, stres związany z koniecznością zaśnięcia (ta jazda, ratunku) osiągnął apogeum. Odpłynęłam... W tym momencie Ania zaczęła chrapać (katar), a małżonek... cmokać przez sen. Ożeszkuuuuu....
Uciekłam do łóżka Ani, kołdra za krótka ale nieważne, dam radę. W końcu, nad ranem, kulając się między pluszowym Elmem, gadającym Tubisiem i dwiema szmaciankami, zmęczona stresem przedjazdowym, zasnęłam.
Po bliżej nieokreślonym czasie usłyszałam na pół śpiąc, jakieś kroki i pstryknięcie kontaktu. Jednakowoż, jako że nikt mnie nie wołał, nikt się niczego ode mnie nie domagał, odpuściłam sobie sprawdzanie co się dzieje, usunęłam sobie spod tyłka zapomniany klocek i zasnęłam znowu.
Obudził mnie rankiem mój mąż, z wielce zdziwioną miną i pytaniem "a co ty tu robisz?". Odparłam, że próbuję spać, bo Anka wypłoszyła mnie z naszego łóżka. Na to małżonek jeszcze bardziej zdziwiony odrzekł, że jak to... przecież Ania śpi na dywanie w dużym pokoju. Przy włączonym świetle na dodatek.
"Empatycznym inaczej" sąsiadom z góry serdecznie życzę ciężkich ataków bezsenności.