wtorek, 26 maja 2015

Dzień Matki

Im jestem starsza, tym bardziej mi sie wydaje, że Dzień Matki to chybiony pomysł. A może pomysł był dobry, tylko po drodze się wykoleił.

Jest to dzień, w którym liczne służebnice, oprócz codziennego zwyczajnego zapieprzania, mają obowiązek zjawienia się w placówce na akademii ku swojej czci, gdzie ociekając potem (i myśląc o tym co by tu na obiad, jajka się skończyły, i że starszaki jeszcze nie odrobiły lekcji a rachunki trzeba zapłacić i termin oddania zlecenia sie zbliża a dentysta jeszcze nie załatwiony i najmłodszemu podarła się piżama, trzeba by kupić nową i omójboże KIEDY kurwa KIEDY ja to wszystko...) przycupnięte na ławeczce bez oparcia albo wbijającym się w dupę mikroskopijnym przedszkolnym krzesełku posłuchają jak gromada nieletnich zjada spółgłoski w wierszykach o mamie i wykonuje muzycznie piosenki okolicznościowe, fałszując przy tym aż cierpną zęby. Oczywiscie, jest to niezmiernie wzruszające. Oczywiście, zdarzało mi się uronić łzę z rozczulenia. I co w związku z tym?

Potem Bohaterki Jednego Dnia obdarowane zostaną toną papierowych kwiatków, laurek, wyklejanek, mniej lub bardziej udanych podejść do origami, wycinanek i Bóg wie czego jeszcze. Dzieła owe należy z entuzjazmem przyjąć, zachwycić się pokazowo i zachować na wieczną pamiątkę, nieważne, że papierowej sztuki nie ma już gdzie trzymać i że sami autorzy za dwa dni nie będą pamiętać że i co wyprodukowali.
Wraca się do domu, gdzie zwyczajny syf, trzeba zrobić pranie i wyrzucić śmieci. W pokojach dzieci podłoga chrzęści pod nogami. Papierowe arcydzieła i wierszyki z pożartymi spółgłoskami są urocze i wzruszające i bardzo kochane, ale wiecie jaki prezent bym wolała? Poukładane książki na półkach. Poukładane ubrania w szafie. Klocki w pudełkach a nie na podłodze. Pluszaki na przynależnej im półce. Nieobecność brudnych skarpetek na parapecie. Wyrzucone bez proszenia i przypominania śmieci. Odrobione bez jęków i zapędzania lekcje. Zgodną zabawę rodzeństwa, bez bijatyk i darcia, za przeproszeniem, ryja.
Tylko to chyba za trudne. Łatwiej jest wyciąć serduszko z bibułki. I po sprawie.

Jest to dzień, w którym matkami wycierają sobie gębę wszyscy, od księdza w kościele, przez polityków, po panów prezenterów z modnych stacji radiowych. Dzień, w którym jesteśmy najważniejsze a nasz wkład w rozwój ludzkości płonie jasnym blaskiem jak Rzym za Nerona. Cieszmy się i radujmy tą podniosłą chwilą, albowiem jutro znowu wtopimy się w tło, wózek z wrzeszczącym dzieckiem bedzie przeszkadzał w autobusie, skrzywią się na nas w restauracji, każą iść nakarmić niemowlaka piersią w kiblu, żeby nie obrażać delikatnego poczucia estetyki  pięknych i młodych, którym gówno, zmarszczki, ludzkie mleko, nieświeże włosy, nieogolone pachy, starość, zmęczenie, połamane paznokcie i poznaczone żyłami cycki są zupełnie obce, fuj. Przez jeden dzień mamy otwarte drzwi do tego świata zbiorowej iluzji, pod warunkiem, że nie wspominamy o rzeczach tak skandalicznych jak brudna pielucha i nie przedstawiamy żadnych wymagań, tylko grzecznie i z matczynym wdziękiem przyjmujemy te hołdy, które świat akurat ma fanaberię nam złożyć. Miłe są peany pochwalne na cześc matek w radiu, miłe są wzruszające memy na fejsbuniu ale milszy byłby czysty przewijak w każdej toalecie, tolerancja dla karmienia piersią, oddziały położnicze zapewniające godne warunki do rodzenia w każdym szpitalu, podjazdy i windy dla wózków, mniejszy VAT na artykuły dziecięce... Lista jest długa. Ale łatwiej jest puścić w radiu piosenkę okolicznościową i złożyć duszoszczypacielne życzenia w tv. I pozamiatane.

Ja, prosta kobieta, nie wiem po co ten cyrk i szopka. Mój Dzień Matki odbywa się w niemal każdy weekend, kiedy zmordowany po tygodniu pracy Mąż gotuje obiad, zajmuje czymś dzieci albo zabiera je na kilka godzin z domu, żebym w spokoju mogła popracować albo zwyczajnie odsapnąć. Czego wszystkim Matkom życzę. Nie tylko dziś.