sobota, 26 kwietnia 2014

Game of Thrones.

Nadrabiam.
Trzecia seria, ślimacząca się bezlitośnie, pod koniec nabrała tempa. Bardzo ładnie.
Zaczynam niniejszym czwartą, szlochając ze wzruszenia nad moją ulubioną postacią:


Z facetów, oczywiście tego lubię najbardziej:



Dzieci mówią

Odbieram ze szkoły troje drugoklasistów.
Na dzień dobry, Ł., kolega Zuzi, podbiega do mnie, klepie mnie po brzuchu i pyta "co ciocia? jesteś w ciąży?" ;)
To tyle na temat odchudzania, z którego byłam taka dumna ;) Może czas się poddać, olać grejpfruty i chrupkie pieczywo z chudym serkiem i zatonąć w morzu Nutelli.

Prowadzę Ł. do jego osiedla i rozmawiamy.
Ł: Bo wiesz ciocia, to są ci, no, atleci. Wiesz co to są atleci? No wiesz, to ci co podnoszą te, no... jak to się nazywa... STRINGI!
To już wiecie, po czym poznać atletę :)


czwartek, 24 kwietnia 2014

Decybele

Wydaje mi się, że to nigdy nie minie. Ten ciągły, rzadko kiedy ustający hałas. Krzyk protestu, kiedy nie dam "babki ciekoladowej" albo kiedy siostra nie chce oddać swoich szkolnych książek do pomazania. Krzyk złości, kiedy rodzice każą posprzątać rozrzucone skarpetki. Krzyk niewiadomoczego, który budzi mnie codziennie rano mniej więcej o godzinie 5.18, wzmocniony ciaganiem za włosy.
Dziewczynki tez krzyczą, razem w zabawie albo oddzielnie, na siebie nawzajem. Wrzeczą, piszczą, skrzeczą. Dzieci. Wiadomo.

Właśnie tuż za oknem rozlega się upiorne, naprawdę zabójcze wycie na oko 8-9 letniej dziewczynki, której ojciec nakazał wrócić do domu na kolację, a kiedy go olała, zabrał jej rower. Uwierzcie, ryk ośmiolatki to jest coś, od czego można zasłabnąć, jeśli ktoś jest mało odporny. Uczucia, które we mnie wzbudza ta sytuacja, nie nadają się do opisania na publicznym blogu.

Wydaje mi się, że to nigdy się nie skończy. Że nigdy już nie będzie mi dane przeżyć spokojnego wieczoru. Cichego poranka.
Zapomniałam już jak to jest, obudzić się prosto w bezdźwięczny sobotni ranek. Leżeć w łóżku, dopóki nie zechce ci się wstać. Albo wieczorem zasiąść do bezgłośnej kolacji. Jeść powoli. To musi być miłe.

Za chwilę moje wycie dołączy do chóru ;)






poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Dzień 2

Śmigus - Dyngus. Wymysł szatana z najgłębszych czeluści piekielnych ;) Polewcze zapędy dzieci skierowaliśmy do łazienki. Ogłosiliśmy Śmigus w wannie.
Dzięki powyższemu zalana była tylko łazienka (łącznie z sufitem...) a reszta mieszkania ocalała.

Tekst dnia.
Zu, żując śniadaniowego tosta, oznajmiła:

- Najbardziej w naszej rodzinie lubię to, że jesteśmy tacy leniwi.

Muszę przyznać, że ja też ;)


niedziela, 20 kwietnia 2014

Dzień 1

Wizyta u mojej Mamy. Dzieci szalały w "dużym pokoju", który wcale nie jest duży. A na pewno za mały na troje wściekłych orangutanów. Umieśćcie troje dzieci w deszczowe popołudnie na powierzchni 1x2,5m na 5 godzin to zrozumiecie, o czym mówię.
W mniejszym pokoju został zamknięty neurotyczny pies mojej siostry, który niezbyt dobrze reaguje na mlodocianych (i wcale mu sie nie dziwię).
W najmniejszym pokoju, zmienionym przez moją Mamę w składzik, spędziłam część wizyty, śpiąc na podłodze (tam nie ma łóżka) między stosami pakunków, butelek wody mineralnej i innych takich. Zmęczenie i napiecie ostatnich dni mnie powaliło, uznałam, że jeśli się nie odizoluję, to wybuchnę, zmiatając z powierzchni ziemi rozmaitych ludzi, w pierwszej kolejności moje własne, rozkrzyczane potomstwo.
Po prostu poszłam tam, zamknęłam drzwi i padłam na dywan jak stałam, niemal natychmiast tracąc przytomność. Mama podłożyła mi kocyk. Reszta rodziny miłosiernie trzymała rozbawione dzieciątka z daleka ode mnie.

Kiedy się obudziłam, byłam tak obolała, że zanim udało mi się wstać, miałam czas na ogólnożyciowe przemyślenia, jak na przykład zagadnienie "czemu nie jestem w stanie wytrzymać z własnymi dziećmi w jednym pokoju". Odpowiedzi dostarczyła mi Mama, stwierdzając, że my (Sis i ja) jako dzieci byłyśmy znacznie grzeczniejsze, i z moimi to ona teź niespecjalnie wytrzymuje...

Jesteśmy już w domu, dziecinki robią pierdzielnik, z ich pokoju dobiega zwyczajny, codzienny harmider, kontrapunktowany co chwila żałosnym wyciem (ktoś komuś coś).
Do zrobienia mam jeszcze 3 strony tłumaczenia, i za każdym razem, kiedy siadam i próbuję zacząć, przerywa mi albo krzyk (od którego trzęsą się ściany, szyby w oknach i moje ręce), albo wchodzące na mnie dziecko, albo dziecko żebrzące o czekoladę, albo dziecko koniecznie chcące sie przytulić, albo dziecko przynoszące bajkę, którą natychmiast muszę poczytać, albo dziecko żądające kolacji, albo dziecko śpiewające piosenkę o pisankach, albo dziecko żądające drugiej kolacji. I tak dalej.

Gdzieś w środku nakręca mi się sprężyna stresu, nieco rozluźniona tą odprężającą, luksusową drzemką na dywanie ;)