sobota, 27 września 2014

Z ciepłym pozdrowieniem...

... dla całego pięknego świata w ten sobotni wieczór. Muzyka na dzisiaj, wczoraj i jutro. Nie mam wystarczającej ilości środkowych palców, żeby okazać pełnię uczuć, niech więc przemówi artysta.




 So sick of the hobos always begging for change
I don't like how I gotta work and
They just sit around and get paid
I hate all of the people who can't drive their cars.
Bitch you better get outta the way
Before I start falling apart

I hate how my wife is always up my ass
She always wants to buy brand new things
But I don't have the cash.

I hate my job, all of my rich friends
I hate everyone to the bitter end.
Nothing turns out right There's no end in sight
I hate my life!

How come I never get laid nice guys always lose.
How could she have another headache
There's always some kind of excuse
I still hate my job, my boss is a dick
"I don't get paid nearly enough
To put up with all of your shit"

I hate my job, all of my rich friends
I hate everyone to the bitter end.
Nothing turns out right There's no end in sight
I hate my life!

I hate that I can't tell when a girl's underage,
You know, I tell her she's a nice piece of ass,
Then her daddy punches me in the face

So if you're pissed like me
Bitches, here's what you gotta do
Put your middle fingers up in the air
Go on and say "Fuck you!"

I hate my job, all of my rich friends
I hate everyone to the bitter end.
Nothing turns out right There's no end in sight
I hate my life!

So much at stake, can't catch a break
I hate my life
No, it's nothing new hear "it sucks to be you"
I fuckin hate my life

czwartek, 25 września 2014

Wujek Dobra Rada

W związku z jesiennym spadkiem temperatury (tydzień temu było 27 stopni, dziś 7):


To zawsze jest dobra rada.
Myślę, że rozejrzę się na Amazonie i BookDepository, bo coraz chłodniej sie robi.

wtorek, 23 września 2014

"Sztuka sprzątania" czyli jak wyhodować sobie OCD

Książka Dominique Loreau to instrukcja jak siłą rutyny i nawyków wyrobić sobie przymus sprzątania.
Arcydzieło to ma źródło w fascynacji Japonią, gdzie autorka mieszka od 30 lat.
Odrzuciło mnie nieco, bo ciągnie mnie raczej na Zachód niż na Wschód. Zachodni indywidualizm jest mi bliższy, niz wschodnia uniformizacja.

Jak postrzegamy Japonię, którą autorka jest tak oczarowana? Zbiorowisko robotów, zasuwających 20 godzin na dobę, by w wieku 45 lat paść na zawał? Oczywiście, jest to znaczne uproszczenie i przejaskrawienie, ale nic nie poradzę na to, że na hasło "Japonia" mam w głowie ludzi podporządkowanych zwyczajowi, tradycji, rutynie. Wysoki odsetek samobójstw (Czytałam, że wprowadzono w japońskim metrze przepis, obciążający kosztami sprzątania rodziny samobójców, skaczących na tory. Żeby mniej ludzi decydowało się zakończyć życie w taki sposób, bo to wprowadza spore opóźnienia w kursowaniu przeraźliwie punktualnej japońskiej komunikacji.). Uzależnienia od gier albo pornografii. Salarymanów czytających w metrze komiksy hentai ;) No dobra, stereotypy, stereotypy... Wiem. Jestem uprzedzona, Japonia jest piękna i tak dalej. Niech będzie. Może i jest. Zostawmy to. Przejdźmy do naszej fascynującej książki.

Faktycznie w czystym pomieszczeniu czujemy się lepiej. Ale chyba nie na tyle lepiej, żeby z premedytacja zmienić się w robota do szorowania sedesu?
Autorka pisze, że jeśli nie sprzątamy, to rzeczy rządzą naszym życiem. Tak? A jeśli wyrobimy w sobie nawyk (albo kompulsję...) codziennego jeżdżenia na szmacie i wycierania każdej plamki, bo inaczej nie odczujemy "przyjemności z przebywania w idealnie czystym wnętrzu" to co? To nic innego niż prosta droga do OCD, które rządzi życiem znacznie skuteczniej niż rozrzucone po podłodze skarpetki. Najlepiej, jeśli życiem nie rządzą ani przedmioty ani plamy na podłodze. Ani bałagan ani umiłowanie porządku. Howgh.

"Cyceron mawiał, że aby byc wolnym, należy podporządkować się prawom. Samodzielne sprzątanie domu lub własnoręczne przyrządzanie potraw (nawet jeśli jest to tylko omlet czy sałatka) pozwala uniknąć zadawania sobie wielu zbędnych pytań o sens i znaczenie tych czynności."

Głęboka myśl, tak głęboka, że dna nie widać. Pogłębiarką pogłębiana.
"Wolność płynącą z przestrzegania praw" niech sobie autorka zaaplikuje tam, gdzie słońce nie dochodzi ;) To filozofia niewolników, którym się wmawia, że tylko w klatce mogą być szczęśliwi. W tym konkretnym przypadku pod warunkiem, że klatka jest czysta.

Zaczęłam czytać rozrywkowo przy porannej porcji yerby. A potem nie mogłam się oderwać. Jedno za dugim, dziwne stwierdzenia podane w formie prawd absolutnych budziły głównie mój radosny śmiech.

"Dla wielu z nas sprzątanie nie jest wpojonym nawykiem: zabieramy się za nie, kiedy "mamy na to ochotę". Czynność ta często jest uważana za uciążliwą, niewdzięczną. Nie jest to utrwalone przyzwyczajenie, takie jak szczotkowanie zębów, czy mycie się. dzialamy zatem w zależnosci od nastroju, czyniąc ze sprzątania wybór. I w tym własnie tkwi problem. Prawdziwy wybór powinien być wyważony i słuszny. A życie w nieuporządkowanym domu nie może być słusznym wyborem."

Padłam. Czyli sprzątanie nie powinno być wyborem, tylko wewnętrznym przymusem :D Nie, dziekuję. Żadnych przymusów. A już na pewno nie takich.

"Kiedy widzisz gdzies małą plamę, w jaki sposób wpływa ona na twoje życie?"

Nie wpływa. Bo, na szczęście, nikt nie wytresował mnie tak, żeby wpływała ;)

"Posprzątanie mieszkania rano i czerpanie z tego korzyści w postaci lepszego samopoczucia przez cały dzień jest czymś, czego możemy sie nauczyć w ciągu 28 dni (według Japończyków jest to niezbędny okres, aby dana czynność, wykonywana codziennie, weszła w nawyk). Kiedy nasze ciało odczuje korzyść, płynącą z tej codziennej praktyki, umysł nie będzie już musiał mu jej nakazywać. Wejdzie nam ona w krew, ponieważ będzie odczuwana jako wewnetrzna potrzeba. Kiedy uda nam się to "zrozumieć" wszystko stanie się proste: bedziemy po prostu wiedzieli, że MUSIMY SPRZĄTAĆ."

Nie myśleć, zasuwać! :D Nie wiem jak komu innemu, ale mnie powiało grozą, Pawłowem i psem. Brrrr.
Mit rannego sprzątania - może takie podejście sprawdza się w japońskich domach o powierzchni 30m2, ale gdybym chciala posprzątać moje mieszkanie, to myślę, że musiałabym wstać znacznie wcześniej niż zalecane przez autorkę 15 minut przed budzikiem. Więc zamiast sprzątać, codziennie rano przez 15 minut czytałam o sprzątaniu, moje samopoczucie znacznie bardziej na tym zyskało ;)

"Kiedy widzę kurz na jakimś meblu, biorę szmatkę i wycieram go. Inaczej mam wrażenie, że ten kurz osiądzie w moim umyśle. I, co ciekawe, nie uważam tego za uciążliwą pracę. Mam wrażenie, że za każdym razem, kiedy coś czyszczę, poleruję mój umysł.
INTERNAUTKA"

Motto jednego z rozdziałów. Po przeczytaniu zwyczajnie MUSIAŁAM coś posprzątać... Konkretnie biurko i laptopa, bo parsknęłam takim śmiechem, że zaplułam go fusami z yerby.

"Niedziela jest idealnym dniem na leniuchowanie. Warto dokładniej posprzątać dom w sobotę rano, zrobic zakupy na kolejny tydzień i ugotować obiad na następny dzień, wieczorem spotkać się z przyjaciółmi, a w niedzielę juz tylko rozkoszować się czystością pomieszczenia, w którym przebywamy, spokojem, oraz błogością nicnierobienia bądź spacerem lub czytaniem książki tak długo, jak mamy na to ochotę."

Mój Boże, nie ogarniam - odbębnij spotkanie z ludźmi w sobotę wieczorem a w niedzielę siedź w swoim czystym domu i ciesz sie tym, że jest czysty... Jakim sposobem "rozkoszowanie się czystością pomieszczenia" jest lepsze od spotkania z przyjaciółmi? Jak mocno trzeba wyżąć sobie mózg, żeby porządek lub jego brak do tego stopnia determinował czyjeś postrzeganie?
Nie zrozumcie mnie źle - naprawdę dobrze się czuję w posprzątanym domu. Bałagan czasem mnie drażni. Kiedy mogę, sprzątam. Dążę do eliminacji jak najwiekszej liczby zagracaczy. Cenię porządek. Ale to, co proponuje autorka, dla mnie zakrawa na absurd i horror.
Poza tym słabo mi na myśl co taki przymus sprzątania zrobiłby ze mną przy trójce dzieci...


"(...) zastanawianie się nad tym, czy niektóre czynności powinniśmy wykonać, czy nie, sprowadza się do podawania w wątpliwośc sensu istnienia (...). Jaki sens ma życie, sprzątanie? Jakie są moje aspiracje?"

Zastanawianie się nad tym czy - na przykład - umyć patelnię, nie prowadzi u mnie do kryzysu osobowosci i podawania w wątpliwość sensu istnienia. Najwyraźniej nie wyrosły mi odpowiednie ścieżki nerwowe w głowie. Chyba za rzadko obcuję ze ścierką do kurzu.

Dawno żadna książka nie zrobiła mi tak dobrze. Przez zaprzeczenie. Główną jej zaletą było to, że przypomniałam sobie jak bardzo lubię moje niedoskonałe życie i jak bardzo cenię moją niedoskonałą wolność. Uswiadomienie sobie tej prostej prawdy było jak powiew świeżego powietrza. Zza niemytych od 3 lat okien ;)

Z rozpędu nabyłam jeszcze 3 inne pozycje tejże autorki, jeśli zapewnią mi tyle radosnej rozrywki co ta, nie omieszkam się tą radością podzielić ;)

poniedziałek, 22 września 2014

Hubert Klimko - Dobrzaniecki


1) "Dom Róży"; 2)"Krysuvik"; 3)"Kołysanka dla wisielca".

Trzy opowieści o odchodzeniu, przyjaźni i smutku w ponurym islandzkim krajobrazie. Bez upiększeń i owijania w bawełnę. Wprost.

1) Opowieści z domu starców, w którym pracuje narrator, ścinają krew w żyłach. Obrazki z odchodzenia ludzi, którym nikt już nie chce towarzyszyć. Odczłowieczenie, pogarda i bezradność. Spokojna, beznamiętna relacja, po przeczytaniu której nie mogłam zasnąć. I odrobina nadziei na koniec - przyjaźń pielęgniarza-Polaka i niewidomej od urodzenia Róży.

2) Powolna, prosta ballada o budowaniu i stracie. O rodzinie i miłości do końca. Krótka historia, ale nie zdołałam przeczytać w jednym posiedzeniu, musiałam odłożyć i popłakać.

3) Przyjaźń - czym jest i do czego zobowiązuje? Jak to jest być wariatem? Czy i jak pozwolić przyjacielowi odejść? Przepiękna słodko-gorzka książka o przyjaciołach i szaleństwie i o pełni zrozumienia. Gdzieś w recenzjach mignęło mi sformułowanie "radosne epitafium" i tak właśnie jest.

Po lekturze został na mnie osad spokojnego smutku. Rezygnacji może. Nie bardzo umiem przywołać fabuły, może dlatego, że te historie to bardziej przypowieści... Znakomity materiał na jesienne, refleksyjne wieczory.

niedziela, 21 września 2014

Edukacja muzyczna postępuje

Matju, skacząc radośnie po łóżku śpiewa mi:



Ale, żeby nie było - bardzo pięknie wykonuje piosenkę o przedszkolu. I tę o jagódkach.
Jak na trzyletniego brzdąca wyjątkowo dobrze mu idzie śpiewanie, trzyma się melodii, tylko słowa nieco przekręca.

Dziewczynki chodzą na zajęcia szkółki tańca. Na moje pytanie, czego się nauczyły, uzyskałam odpowiedź: 'tańca LEGO". Okazuje się, że chodzi o ten oto utwór ("leggo!"). Obowiązkowo słuchamy parę razy dziennie.

Pod psem

Niedzielny poranek. Megadół.
Za oknem mgła i ponurość, co po ostatnich słonecznych tygodniach jest dość nieprzyjemne. Myślę - trzeba się ruszyć, brzydko czy nie, bo jeśli zostanę w domu, stanie się coś złego. Mnie się stanie.
Zebrałam się i poszłam do skate parku poćwiczyć jazdę na rolkach. W bliższej okolicy nie ma gdzie jeździć, wszystko jest wybrukowane kostką bauma, na której tracę równowagę, telepie mnie, a potem głowa mnie boli. Więc park, czy też, jak kto woli, plac zabaw, bo na prawdziwy park to nie wygląda. Tam jest asfaltowa alejka, w sam raz do nauki.
Najbardziej lubię ćwiczyć w weekendy rano, kiedy nie ma jeszcze ludzi. Nie biegają dzieci, nie promenują mamy z wózkami, nie trzeba kombinować jak tu kogoś ominąć, kiedy się jeszcze średnio panuje nad rolkami. Lepiej się czuję, kiedy nikt na mnie nie patrzy.

Ale rano, świątek, piątek czy niedziela, przychodzą tam ludzie z psami...
Psy, nie bójmy się tego powiedzieć, obsikują latarnie, ławki, sprzęty oraz srają na trawniki. Niektórzy właściciele sprzątają. Większość nie. Ten, kto choć raz w życiu czyścił dziecko z psiego gówna, wie, o czym mówię.

Psy szczekają i warczą na siebie nawzajem. Rzucają się na przejeżdżających rowerzystów, biegaczy albo... no właśnie, na przykład na mnie. Pies, który bardzo chciał mnie dziś zaatakować, na szczęście był na smyczy. Ale kagańca nie miał, więc, gdybym była nieco bliżej, nie wiem czy właściciel zdążyłby go odciągnąć :/

Wielu ludzi puszcza psy bez smyczy i bez kagańca. Zdarzało mi się już nieruchomieć i z duszą na ramieniu czekać aż jakiś idiota przerwie pogawędkę ze znajomymi i pofatyguje się odciągnąć ode mnie swojego kundla, który rzucał się na mnie i szczekał (miałam tę wątpliwą przyjemność dwukrotnie).

To samo zdarza się kiedy biegam wieczorem -  psy. Ale przy bieganiu czuję się pewniej, nie mam na sobie dodatkowego sprzętu, utrudniającego ruchy. Jeśli któryś mnie zaatakuje, i (nie daj Boże) użre, to pożałuje, i sierściuch, i jego skretyniały pan, który puszcza zwierzę bez smyczy.

Wszystko to sprawia, że nie odczuwam już żadnej sympatii do psów, ich właścicieli ani do życia w mieście. A poranny czy wieczorny trening tracą część swego uroku.

Ludzie, myślcie. To nie boli.
Smycz, kaganiec i sprzątanie po swoim psie. To takie proste.


I jeszcze tylko tematyczny komiks na dziś: