Dziś środa, więc Klusek udał się do placówki.
Spodziewałam się wrzasku, protestu, zwisów akrobatycznych na nogawkach moich dżinsów, wczepiania się i ogólnej masakry. Paczciepaństwo, niespodzianka - Klusek wszedł chętnie, Ania pomogła mu się rozebrać i natychmiast, rechocząc radośnie, pobiegł szaleć w zabawkach. Na widok Cioci Diany (to Ciocia od maluchów w naszym przedszkolu), nie odwrócił się na pięcie i nie uciekł, tylko wbiegł do sali. Zupełnie bez wahania. Widać pierwszy szok mu minął.
Wtedy szybko zwiałam ;) Nikt mnie nie gonił, ryków też nie było. Wszystko świetnie.
Matju w przedszkolu bawił się zupełnie dobrze, wedle zeznań Cioci. Coś zjadł, nie płakał, popiskiwał tylko wtedy, kiedy widział Anię. Kiedy Ania znikała z pola widzenia, natychmiast się uspokajał.
W końcu padł, w trakcie obiadu, nad talerzem :D
Kiedy przyszłam, spał. Zgarnęłam go w stanie nieprzytomności, ubrałam, zapakowałam do wózka, pełna nadziei, że może się uda, może... ale nie. Kiedy tylko zapięłam mu pasy, od razu się obudził. Cóż począć, życie.
Z zadań zaplanowanych na dziś udało mi się osiągnąć tylko jedno - zatroszczyłam się o moją roślinność. Mam istną dżunglę w doniczkach, lubię roślinki i mam ich coraz więcej. Roślinek nigdy dość. Niektóre potrzebowały przesadzenia.
Lista "do zrobienia" była dużo dłuższa, ale jako, że Mąż miał dziś wolne, jakoś nie starczyło na nic czasu.
Za to zostałam przemocą zawieziona na obiad do indyjskiej/tybetańskiej/nepalskiej knajpki na Pradze Północ. Miejsce nazywa się
Himalaya Momo i jest maleńkie (cztery stoliki), przytulne, niedrogie i pyszne. Jakby kto był w pobliżu i szukał paszodajni to szczerze polecam.
Z nas dwojga to raczej Mąż lubi eksperymentować z dziwnym jedzeniem, żadne kulinarne wyzwanie nie jest mu straszne. Ja zachowawczo, jak inżynier Mamoń, lubię to co już znam i lubię ;) więc na jedzeniowe eskapady trzeba mnie ciągnąć siłą, perswazją oraz szantażem emocjonalnym ("Z mężem nie pójdziesz na obiad?! Jak możesz?! I weź tu człowieku wolny dzień i żonę na obiad zaproś... ";) Tym razem nie żałuję, bo nie tylko nie musiałam robić obiadu ale jeszcze był bardzo smaczny i BEZ DZIECI...
Mój Boże, jakże inaczej człowiek się czuje, kiedy może zaparkować tyłek przy stoliku, przestudiować menu w spokoju, siedzieć bez strzelania oczami na wszystkie strony, bez stresu, krzyków, zrywania sie co chwila. Jakże inaczej smakuje posiłek, konsumowany w SPOKOJU. Bez wpychania w siebie wielkich kawałów, aby szybciej aby szybciej bo dzieci bo dzieci. Jakże inaczej smakuje jedzenie, kiedy jest CIEPŁE.
Bycie rodzicem zmienia perspektywę. Gdybym nie miała dzieci, nie umiałabym się tak promiennie cieszyć, siedząc w maleńkiej restauracyjce nad talerzem kurczaka tikka masala. :)