czwartek, 14 kwietnia 2016

Logika smyka mi umyka

Matju w poniedziałek dostał grypy. Prawdziwej grypy z przytupem i gorączką 40 stopni. W nocy trochę słabo kontaktował, majaczył i nie bardzo wiedział co się dzieje, a na jego chudym ciałku można było smażyć jajka, gorąco aż parowało. Przedszkole absolutnie wykluczone.
Z rozpędu uziemiła się też Ania, bo nie ma kto jej prowadzać do szkoły (Mąż wyjechany).
Oznacza to wiele nieprzyjemności: wrzaski, bałagan, Nutella wsmarowana w meble, ogólna rozjebka no i to najgorsze: muszę gotować. Gorzej: muszę gotować coś, co zjedzą oboje a nie jest to sprawa prosta. W ogóle przy dzieciach nic, co dotyczy jedzenia, nie jest proste.

Siadamy dziś do obiadu, na talerzach dzieci: ziemniaki z wody i kotlety z kurczaka. Na moim to samo, plus marynowane buraczki.

Matju: A co to?
Ja: Buraczki. Marynowane.
Matju: O, buraczki. Tylko ty je masz?
Ja: Tak.
Matju: DLACZEGO MY NIE MAMY BURACZKÓW?! [buzia w podkówkę, wypluwa kotlet, szloch, odpycha talerz, samotny ziemniak spada i z plaśnięciem rozsypuje się pod stołem]
Ja [ZEN-on]: A chcesz buraczki?
Matju: Nie.
Ja: No to właśnie dlatego.





niedziela, 10 kwietnia 2016

Fantomowe boleści

W piątek, po rannym sparringu z Urzędem Miasta, związanym z załatwieniem dzieciom dowodów osobistych, porozwoziliśmy młode do placówek a sami wróciliśmy do domu i z westchnieniem ulgi zapuściliśmy czwarty odcinek najnowszej serii "Wikingów". Teraz już tylko relaks, obiadek, mąż będzie pracował z domu, cisza, spokój, jest dobrze.
Pod koniec odcinka dzwoni telefon. Nieznany numer.
Odbieram. To Zuzia. Dzwoni z komórki koleżanki.
Zu: Mamoooo [chlipie] nie mogłam wysłać smsa bo nie mam już pieniędzy na kooo-ooon-cieeee [chlipie].
Ja [lekko zbladłam]: Co się stało?
Zu: Baaa-aaardzo mnie booo-oooli uuuuchoo. [chlipie]
Ja: Ile masz jeszcze lekcji?
Zu: Jeee-eeedną [chlipie].
Ja: Wytrzymasz czy trzeba cię zabrać?
Zu: Chyy-yyyba zaaa-aaabrać [chlipie] booo-oooli baaa-aaardzo [chlipie].
Ja: Tata już jedzie.
Mąż stał już w drzwiach, wkładając kurtkę, ja dzwoniłam do przychodni w poszukiwaniu wolnego terminu do pediatry gdziekolwiek, bo moje doświadczenie z zapaleniami ucha mówi, że najlepiej załatwić problem jak najszybciej, potem będzie tylko gorzej a samo na pewno nie przejdzie.
Znalazłam miejsce za 40 minut w centrum. Mąż odwołał zadania pracowe, zrobił rekord trasy dom-szkoła-centrum i zdążył do lekarza.
Zaprawdę wspaniała, sprawna akcja. Tylko że...
Odbieram telefon. Dzwoni Mąż.
Ja: No i jak tam?
M: Pani doktor sprawdziła uszy i gardło i nic nie znalazła. A Zuzę przestało boleć.

Nosz...

Najwyraźniej była to kolejna odsłona kampanii "uratuj mnie od szkoły". Nie zliczę ile razy dzwoniła do mnie pielęgniarka szkolna, prosząc o przyjście i zabranie dziecka, bo Ania przylazła do niej ze zbolałą miną i narzekała, że boli ją brzuch. Ja oczywiście rzucam wszystko i lecę na złamanie karku, bo dziecko chore i się męczy, a dziecko w magiczny sposób dochodzi do siebie jak tylko opuści placówkę edukacyjną. I jeszcze się obraża, jeśli ze względu na chory brzuch odmawiam podania kanapek z Nutellą ;)

Trochę mnie to wszystko zmęczyło, ogłosiłam zatem nowe, bardzo proste zasady: jeśli jesteś w stanie utrzymać się na nogach - zostajesz w szkole i nie proś o litość.
Jestem zdeterminowana. Dotrzymam postanowienia, choćby nie wiem co. Nie ustąpię.
Zapewne do następnego telefonu... [wzdech]