Tata powrócił, ku uciesze potomstwa, w sobotni wieczór. Przywiózł walizkę dóbr wszelakich produkcji japońskiej ;) z czego Mama załapała się na bezprzewodową mysz do komputera (nareszcie, ufff, jak ja nienawidzę kabli...) i dwa pudełka ukochanych, ryżowych słodkości (nazywa się to bodajże mochigashi, ma konsystencję stężałego gluta, formę małych kuleczek, jest kolorowe i pyszne).
Dziewczynki zostały zaopatrzone w rozmaite plastikowe gadżety z Hello Kitty, ich aktualnie ulubioną bohaterką.
Domowa spiżarnia wzbogaciła się o potworne ilości paczkowanych dań z ryżu z warzywami. Niby banał, kto by wlókł ryż przez pół świata... ale tak dobrego ryżu jak ta japońska, klajstrowata paciaja, nie jadłam nigdy w życiu. I u nas go nie ma.
Pomijając drobne bóle tu i tam, oraz - od wczoraj - ostre zapalenie zatok, mam się, powiedzmy, całkiem nieźle. Potworne zmęczenie psychiczne i fizyczne trochę mnie odrętwiło, nie mam złudzeń, to nie potrwa długo, ale nawet chwilowa ulga jest mile widziana.
Po dzisiejszych porannych lekcjach jazdy zostałam zabrana do Makdonaldowni, w celu podreperowania moich nadwątlonych sił :) A tak przy okazji - tego kto w polskich Makdolcach wprowadził ohydną ofertę śniadaniową, obowiązująca do 11 rano (wraz z zakazem sprzedaży normalnego jedzenia), należałoby postawić przed jakimś sądem. Albo przynajmniej poszczuć go Urzędem Ochrony Konsumentów...
W przyszłą sobotę - pierwsze podejście do egzaminu na prawo jazdy. Umieram. To już nie strach, to czyste przerażenie :/ Nie wiem czemu, nie mam żadnej presji, żeby go jak najszybciej zdać. Chyba po prostu boję się samochodów.