sobota, 6 października 2012

Coś

Zuzia zażyczyła sobie szydełkowego stworka. Różowego. Dziewczynkę. No to wydziergałam jej z resztek to COŚ. Jest różowe, ma długie włóczkowe kudełki i wiązany kapturek. Żeby nikt nie miał wątpliwości czyje toto jest, nakleiłam cosiowi literkę "Z" z cekinków.
Dziecku się podoba. Dziecko, na szczęście nie jest wymagające ;)



Zamierzam dalej uskuteczniać dziergactwo, bo jest to ten łatwiej dostępny z moich Dwóch Wielkich Uspokajaczy ;)

Wychodne

Dostałam dziś po południu wychodne. "Dostałam" to może nie najwłaściwsze słowo, bo po prostu oznajmiłam, że już nie mogę, jak nie wyjdę, i to nie na parę minut a na parę godzin, to zaraz kogoś skrzywdzę. Albo siebie. I wyszłam.
Nie należę do matek, które, odseparowane od potomstwa, spędzają czas na tęsknocie i kreowaniu czarnych scenariuszy (a czy w domu wszystko w porządku?, co robią? czy zjedli?, czy nie tęsknią za bardzo za mamunią?). Wychodzę i starannie zapominam, że muszę wrócić. Tak, jestem wyrodna. Wredna. Samolubna.

Dzisiejsza wyprawa była moim Pierwszym Prawdziwym Czasem Wolnym od niemal 2 lat. Jako, że nie prowadzę samochodu, pojechałam w świat autobusem. Świat przybrał postać Centrum Handlowego Targówek. W autobusie płakałam. Z ulgi.
Po raz pierwszy od czasu studiów spędziłam półtorej godziny w Empiku, przeglądając książki. Było mi trochę głupio i chowałam się między półkami, bo znów nie mogłam się powstrzymać od płaczu. Ze szczęścia. Oto jestem w księgarni, mogę sobie kupić książkę albo tylko pooglądać, nikt mnie nie pogania, nikt nie wrzeszczy, nie wisi na mnie, nie biega, nie wyrywa się, nie zrzuca rzeczy z półek. Nie muszę się spieszyć. Nic nie muszę. O Boże drogi.
Starannie unikałam dzieci. Kiedy tylko gdzieś jakieś dziecko zaczynało płakać, natychmiast się ewakuowałam. Jak najdalej i jak najszybciej.
Zjadłam obiad. Nikt mi nie przeszkadzał, nie wyrywał jedzenia z talerza, nie stawiał żądań, nie zrzucał nic ze stołu. Jadłam powoli, delektując się każdym kęsem i słodką ciszą, mimo gwaru dookoła. Jedzenie było ciepłe i nie zdążyło wystygnąć.
Zrobiłam zakupy. Dla dziewczynek skarpetki i rajstopy. Dla siebie tylko zapas rajstop, bo Matju dorwał się jakiś czas temu do szuflady z bielizną i poszarpał wszystkie rajtki na strzępy. Ale, o dziwo, nie czułam potrzeby kupowania. Wystarczająco przyjemnie było tak po prostu chodzić, patrzeć i nic nie musieć.
Zjadłam lody. Sama. W ciszy.
Sama zdecydowałam kiedy wracać. Żadnej presji. Przymusu karmienia, usypiania czy czego tam jeszcze. Zmęczyłam się to wróciłam. A na deser zrobiłam sobie półtorakilometrowy spacer w jesiennym słońcu.




piątek, 5 października 2012

I jeszcze jeden

Zły dzień. Zły tydzień. Zły miesiąc. I tak dalej. Gotującą się we mnie złością i frustracją można by pewnie zasilić elektrownię jądrową.

Ze specjalną dedykacją dla specjalnych ludzi w moim niespecjalnym życiu.




A TY czy uratowałeś/aś dziś komuś życie? ;)

Jak osiągnąć spokój




Trudne. Rzekłabym: dla mnie - w obecnych warunkach - niemożliwe. Ruchem jednostajnie przyspieszonym zmierzam w kierunku przeciwnym, a spokój i harmonia zdają się coraz odleglejsze i coraz bardziej abstrakcyjne.

wtorek, 2 października 2012

Ach śpij kochanie

Kolejny wieczór. Kolejne fochy. Żądania. Kłótnie. Krzyki. Ryk Młodego.
Jest śpiący, ledwie patrzy na oczy, ale położony do łóżka natychmiast wstaje. Przystawiony do piersi - gryzie. Zapakowany do nosidła - wyrywa się i szczypie. Wszystko przy akompaniamencie wściekłego wycia.
Najstarsza położyła się do łóżka, ale zmienia zdanie. Zaczyna tłuc książką w metalową ramę łóżka. Młody wyje. Średnia  buduje wysokie wieże z drewnianych klocków i machnięciem ręki je rozwala. Klocki rozsypują się po panelach z głośnym stukotem. Młody wyje. Symfonia rodzinna.

Jeśli posłucham tego jeszcze kilka minut, zwariuję. Wybuchnę, nie wytrzymam, puszczą mi bezpieczniki. Wychodzę z pokoju, potykając się na rozrzuconych zabawkach. Bosą stopą wchodzę na klocek. Czuję narastającą furię. Klatka robi się ciasna i nie mogę oddychać.

Nie ma wystarczająco dużych liter, żeby napisać jak bardzo, bardzo mam DOŚĆ.


Ranek wita nas, do przedszkola czas

Zazwyczaj obowiązek odtransportowania Średniej do przedszkola spoczywa na Małżonku, chyba, że musi się stawić w pracy na 7.00 rano, co zdarza się od czasu do czasu. Kiedy Małżonek jest w podróży służbowej i delektuje się ciszą hotelowego pokoju i posiłkami w restauracjach, cała logistyka spada na moje obolałe barki ;). Na szczęście są życzliwi sąsiedzi, chętni do pomocy i przechowania Kluska od czasu do czasu, żebym nie musiała ciągnąć go ze sobą, zwłaszcza w niesprzyjającą pogodę.
Tak więc pozostaje mi tylko ubrać dziecinkę (Nie chcę spodni, chcę spódniczkę! Nie chcę tej, ona ma guziczki, nie założę z guziczkami, są brzydkie! Nie chcę różowego, chcę zielony! Nie chcę tych rajstop, chcę inne! Dlaczego mam założyć kurtkę, nie będzie mi zimo! Nie chcę tych butów, chcę czeszki!) , przekonać ją, że jednak idzie dziś do przedszkola (Nie pójdę do przedszkola! Nie chcę pójść do przedszkola! Już nigdy nie pójdę do przedszkola!), odebrać jej wszystkie przedmioty, które usiłuje zabrać ze sobą (Chcę kucyka! Misia! Chcę zabrać soczek w butelce! Jestem głodna, chcę zabrać banana! Chcę książeczkę! I jeszcze tą o kupie!) i już możemy wyruszać do placówki wychowawczo - opiekuńczej.
Z chwila wyjścia na dwór nastrój zwykle drastycznie się zmienia. Może to wpływ świeżego powietrza, albo co... W każdym razie Średnia nabiera animuszu i maszeruje raźnie i na ogół bez marudzenia. W okolicach furtki, przez którą wychodzimy na ulicę, zaczyna śpiewać ;) Śpiewa bardzo głośno i z entuzjazmem, sepleniąc z lekka, co dodaje jej specyficznego uroku ;) Budzimy życzliwe zainteresowanie na ulicy - wysoka, rozczochrana (rano nie mam czasu się uczesać) nieco zgarbiona i wyraźnie niedospana kobieta w niezbyt czystych dżinsach, trampkach i bluzie z kapturem, prowadząca za rękę żwawo podskakującego, różowego krasnala, śpiewającego na cały głos ;)
Muszę powiedzieć, że gdyby nie świadomość, iż Matju u sąsiadki prawdopodobnie demoluje mieszkanie, życzyłabym sobie, żeby ta droga do przedszkola trwała nieco dłużej, bo to jedyny czas, który mogę spędzić ze Średnią sam na sam, a ona bardzo tego potrzebuje.

Dziś oglądali teatrzyk:



Przedszkole oferuje zajęcia dodatkowe. W zeszłym roku zapisaliśmy Średnią na plastykę, w związku z czym zostałam zasypana ogromną ilością kreatywnych prac, typu "rybka z płyty CD" albo "stworek z rolek po papierze toaletowym" i tak dalej. W tym roku zapisaliśmy ją na dżudo ;) Podchodzi do treningu z pewną rezerwą ("bo pan mi zrobił fikołka a ja się bałam"), ale mam nadzieję, że przyzwyczai się i polubi. Po pierwszych zajęciach zapytałam, jak było. Odpowiedziała: "i pan kazał nam tak do góry i musieliśmy ręką  a potem nogą i skakać i biegać". Wow. Wszystko jasne.

poniedziałek, 1 października 2012

Obłęd wieczorny

Wieczór. Zmęczone dzieci wychodzą ze skóry, żeby tylko zaznaczyć swoją indywidualność, w możliwie głośny i inwazyjny sposób, ma się rozumieć. Lawina żądań, walki w stadzie, protest i lekceważenie matczynych propozycji. Nie! Nie! Nie! W głowie mi huczy od tych demonstracji charakterów, a może charakterków. W mieszkaniu unoszą się opary obłędu, podgrzewane wściekłym wrzaskiem Młodego, który chciałby spać ale nie chce zasnąć. Miotam się między kuchnią a resztą mieszkania próbując równocześnie szykować kanapki na kolację, posprzątać z podłogi rozrzucone zabawki (które Matju, łażący za mną, natychmiast rozrzuca z powrotem), wyciągnąć i posortować pranie z suszarki, wstawić następne pranie, oderwać Matju od mężowskiego komputera (nauczył się zdejmować obudowę, więc zdejmuje, a we wszelkie otwory wciska co tam ma pod ręką), zetrzeć z kafelków resztki banana, przyschniętego na mur. I tak dalej.
Mamo! Mamo! Mamo! Mamomamomamomamooooo!!!! Daj, weź, podnieś, nalej, pomóż, zobacz już zjadłam, ona mnie bijenieplujjaniechcęmamoaonamizabierakanapkę! oddajmijużmamaaonanamnienachlapałamamooouaaaaaaa!!!

Głowa boli, gardło boli, plecy bolą i jestem taka zmęczona. Zabierzcie mnie daleko stąd. I obiecajcie, że w promieniu co najmniej czterech kilometrów ode mnie nie będzie żadnych dzieci, bo nie ręczę za siebie.





niedziela, 30 września 2012

Derealizacja


 "Derealizacja - zaburzenie psychiczne określające różnego rodzaju odczuwanie zmian otaczającego świata. Osoba dotknięta derealizacją ma poczucie jakby otaczający ją świat był w jakiś sposób zmieniony, nierealny, oddalony. Główną przyczyną pojawienia się tego zaburzenia jest lęk, jednak może do niej również doprowadzić zmęczenie.
Zaburzenie może występować jako objaw różnego rodzaju fobii, zaburzenia obsesyjno-kompulsyjnego czy depresji. Wyróżnia się również derealizację występującą w schizofrenii, jednak w tym wypadku postrzeganie świata przez chorego jest o wiele bardziej zmienione niż ma to miejsce przy derealizacji występującej podczas zaburzeń nerwicowych."

Od czasu do czasu doświadczam tego błogosławieństwa. Witam je zawsze z radością, bo oznacza odcięcie od jakichkolwiek emocji. Wypełzam z nurtu życia, otrząsam się i siadam na brzegu, obojętna na wszystko. Od świata oddziela mnie gruba szyba, obchodzi mnie niewiele albo zgoła nic. Trwam, nie czekając. Co za ulga. Niestety, nigdy nie trwa to długo. Szyba pęka i wpadam z powrotem w chaos.





Kołysanka

Na repeat cały wieczór :) Oldie but goldie ;)

Pytania

Dzieci mają to do siebie, że kiedy już zaczną mówić, nie zamykają im się dzioby. Przynajmniej tym moim. Ponadto umieją zadawać to samo pytanie kilkanaście albo i kilkadziesiąt razy w odstępach minutowych, mimo, że udzielasz im zawsze takiej samej odpowiedzi.
Dla sportu policzyłam dziś, ile razy Zuzia zapytała "A kiedy będzie podwieczorek?" między godziną 13.30 (koniec obiadu - dziecina łyknęła ostatni kęs i od razu zapytała co na podwieczorek) a 15.30. Otóż pytanie owo padło dokładnie 43 razy.
Czyż można w takich warunkach nie oszaleć?
To tylko jeden z przykładów. Takich wesołych pytań jest więcej.
Za dwudziestym razem masz nieprzepartą ochotę powiedzieć "Zamknijże się do jasnej cholery albo ci przyleję". Oczywiście, byłoby to niedopuszczalne i niepedagogiczne, więc cedzisz coś przez zaciśnięte zęby, uzyskujesz minutę lub dwie spokoju i znowu to samo.
Podobnie ze słowem "mamo!", które wwierca ci się w mózg już nie dziesiątki, ale setki razy dziennie, na kilka głosów, w kilku intonacjach. Słyszysz "mamooooo!" i z wysiłkiem tłumisz instynkt ucieczki...
Poradniki wychowania dzieci zalecają konsekwencję, na przykład w odmawianiu dziecku słodyczy, czy stawianiu wymagań. Ale pamiętaj - to nie dziecku zależy, tylko tobie. Dziecku zależy na czymś wręcz przeciwnym i użyje wszystkich dostępnych sobie środków, żeby to uzyskać.
Dla mnie najskuteczniejszym łamaczem woli jest właśnie uparte gadanie. Po godzinie wiercenia dziury w brzuchu jestem gotowa na wszystko, żeby tylko zapanował spokój.
Gdybym próbowała być stale konsekwentna, zamiast siedzieć przed komputerem przy własnym biurku, oglądałabym teraz świat z zacisznej celi w Tworkach.
Ale kto wie, może byłoby mi tam lepiej.