Zima. Dziś rano termomentr pokazywał -3 stopnie. "Nie tak źle" - pomyślałam sobie. Nie wzięłam jednakowoż pod uwagę tzw. "czynnika chłodzącego wiatru", który w języku language nazywa się ślicznie "windchill" ale i tak wolę swój własny termin: "wypiździewo". Wziąwszy pod uwagę wypiździewo, jak poinformowało mnie spokojnie radio, dzisiejsza odczuwalna temperatura w Warszawie to -15 stopni.
Co oznacza, że dotarliśmy do momentu w roku, kiedy to należy zacząć ubierać dzieci w dodatkowe warstwy. Ma to pewne implikacje:
1) małe dzieci (vide: Matju) często nie znoszą dodatkowych warstw (rajstopki, wierzchnie zimowe spodnie, dodatkowa ciepła bluza, grube rękawiczki). Jest im niewygodnie więc
2) ubieranie trwa całą wieczność, bo dzieciaka najpierw trzeba złapać i, wyrywającego się oraz płaczącego, wbijać na siłę w odzież, więc
3) wyjście gdziekolwiek to męka, proces należy zaczynać o 30 minut wczesniej, dotarcie do celu na czas nie jest bynajmniej oczywiste a w dodatku
4) przez całą drogę trzeba wysłuchiwać jęków że niewygooodnieee, nie mogę chooodzić, nieee chcęęęę, chcę do doooomuuuu oraz wycia, że
5) zimnoooooooooo, mamooo jest mi ziiimnooooo, a kiedy wsiadamy do autobusu lub wchodzimy do pomieszczenia, że gorąąącooo, mamo jest mi gorąąąco i mnie mdliiiii.