Uświęcony tradycją dzień rodzinnych więzi.
Spędziłam właśnie prawie godzinę na czyszczeniu mieszkania z serka waniliowego, który Młody rozmazał, gdzie tylko sięgnął, włączając ciuchy w szafie.
Zajęło mu to jakieś 10 minut. Ja w tym czasie siedziałam i poprawiałam tłumaczenie.
Wstałam od komputera. Rozejrzałam się. Załamałam się. Nie wiem jak zdołał rozprowadzić jedno 230-gramowe opakowanie serka na tak dużej powierzchni. Wyraźnie się postarał.
Kiedy już udało mi sie posprzątać, Młody, który jest w trakcie odpieluchowywania, niefrasobliwie dostarczył mi kolejnej okazji do mycia podłogi. Nie, niestety nie była to kałuża. Coś bardziej treściwego.
I nagle doznałam olśnienia. Zaczęłam rozumieć
TYCH LUDZI. Ich poczynania mają głęboki sens. W związku człowieka z laptopem nie może być komplikacji. Ani niedogodności. Ani serka na ścianie, i niespodzianek na dywanie ;)
Edit: Dzień się jeszcze nie skończył. Za to obiad się skończył. Miejsce, gdzie Młody jadł wyglądało tak:
Te białe cosie to puree z ziemniaków z masełkiem. Dość trudno się je zmywa, bo rozmazuje się i błyskawicznie przysycha. Młody zrobił katapultę z widelca a kawałki puree były pociskami.
Nawet nie mam siły się złościć, bo to w sumie drobiazg. Nie ma tego dużo.
Kiedy odskrobywałam resztki puree z podlogi, Młody udał się do łazienki, gdzie nasączył gąbkę wodą, zabrał ją do pokoju i wziął się za mycie ściany. Pod ścianą urosła wielka kałuża. Częściowo wypiły ją nasze bezklejowe panele, skutkiem czego lekko spuchły na brzegach, a podłoga jest na najlepszej drodze do wypaczenia. Nie chce mi się o tym myśleć.
W ogóle nie chce mi się o niczym myśleć. Przepełnienie stosu, zawiesiłam się.