piątek, 10 czerwca 2011

Co ja miałam, co ja miałam... aha! dobrą pamięć!

Przez ostatnie kilka miesięcy przestała mi dopisywać pamięć. Wychodzę do sklepu po masło i mleko a wracam z ziemniakami i chlebem, po czym muszę wyjść jeszcze raz. Otwieram lodówkę i zapominam po co tam właściwie zaglądam. Idę do pokoju z konkretnym zamiarem i w połowie drogi już nie pamiętam o co mi chodziło. Wchodzę rano do kuchni z zamiarem przygotowania śniadania i siadam przy stole z kompletną pustką w głowie, usilnie główkując co też to ja miałam, no co... Czytam tekst i przy końcu strony orientuję się, że nie wiem co było na początku.
W tym stanie niebezpiecznie jest się zajmować finansami... Więcej nie powiem, bo mi wstyd :) Skrewiłam, zawaliłam, schrzaniłam i Małżonek ma jak najsłuszniejsze pretensje. 
Od przedwczoraj wyglądam mniej więcej tak:

I słabo mi na myśl o weekendzie. Najchętniej bym się gdzieś schowała.

czwartek, 9 czerwca 2011

Postęp

Ania robi postępy w treningu nocnikowym. Wpadki praktycznie się nie zdarzają, ale na wyjścia i na noc jeszcze zakładamy pampersa, tak na wszelki wypadek. 
Szczerze mówiąc, jestem w szoku. Zuzia zaczęła jeszcze później, a odpampersienie jej zajęło kilkanaście tygodni i wykończyło mnie nerwowo. Ani do załapania o co chodzi wystarczył jeden dzień. Najwyraźniej jest wybitnie inteligentna, o, proszę, od razu widać jakie to mądre dziecko ;)



środa, 8 czerwca 2011

Dużo mnie

Dużo mnie jest i z dnia na dzień coraz więcej. Kiedy leżę wieczorem na kanapie czuję się jak gigantyczny wieloryb, wyrzucony na plażę. Tylko patrzeć jak przyjedzie Greenpeace i zepchnie mnie do wody ;)
31tc. Jeszcze 6 tygodni i mogę się rozpakowywać :) Mam nadzieję, że Wewnętrzny nie okaże się złośliwcem i nie będzie czekał z wyjściem do dwóch tygodni po terminie ;)


Wszyscy mnie pytają - "Masz już gotowe rzeczy?". Zawsze odpowiadam - "Jakie rzeczy???" Młody będzie potrzebował tylko pieluch. I paru lekkich ubranek. I wolnego dostępu do maminego biustu, ale z tym problemu nie przewiduję ;)

wtorek, 7 czerwca 2011

Wyzwania

Kilka dni temu zaczęłam puszczać młodszą Kluskę bez pieluchy. Pierwszy dzień zaowocował obfitością kałuż - na dywanikach, na łóżkach, na panelach, wszędzie. Każda sugestia "Aniu, chodź, usiądziesz na nocnik" wywoływała wściekły protest i krzyk. Propozycja założenia pieluchy - takoż. Dziecina biegała z gołym zadkiem i niefrasobliwie lała gdzie popadnie. Zupełnie jakbym miała psa w domu i to wyjątkowo źle wychowanego.
Wycierałam, myłam, suszyłam i zapierałam, pełzając na kolanach. Zaciskałam zęby, brzuch mnie bolał a ciśnienie rosło. Nie tyle z powodu kałuż, bo to normalne, ile z powodu Aninego focha i odmowy współpracy.
Późnym popołudniem wszystko śmierdziało. Ania usadowiła się na fotelu i zaczęła oglądać bajki. Podłożyłam jej kocyk pod pupę i przykazałam na nim zostać i nie nasikać na fotel. Kiedy tylko opuściłam pokój, moje asertywne dziecko wyciągnęło spod siebie kocyk, przykryło się nim, po czym się zlało. Prosto na ten cholerny fotel. Siedziała sobie w kałuży, wielce z siebie zadowolona. Zajrzałam do pokoju, zobaczyłam ten rozkoszny obrazek i wyszłam z siebie. Eufemistycznie rzecz ujmując - wyraziłam BARDZO dobitnie swoje niezadowolenie, zgoniłam z fotela, wyłączyłam bajki i wyrzuciłam dziecko do drugiego pokoju. Wyczyściłam co było do wyczyszczenia, klnąc najbarwniejszymi słowy. Inaczej rzecz ujmując - zryłam psychikę dziecięciu i do końca życia się z tego nie otrząśnie ;) O wredna suka ja, szykujcie stos.
Efekt - 90% Aninych potrzeb trafia tam gdzie należy, czyli do nocnika. Bez przypominania, proszenia, bez mojego udziału, odprowadzania i wysadzania. I generalnie o to chodziło. W domu względny spokój, sielanka i nie śmierdzi, a Ania, chwalona za każdy sukces jest bardzo z siebie dumna :)

Niedzielne popołudnie spędziłam - o cudzie! - bezdzietnie :) Babcia przejęła ukochane wnuczki, a my z małżonkiem wyruszyliśmy do Kampinosu. Po pół godzinie prowadzenia samochodu zorientowałam się, że odczuwam nieokreślony dobrostan... Zamyśliłam się i go określiłam - oto na tylnym siedzeniu nie było słychać żądań, pytań, piosenek o żabkach, przekrzykiwania, odgłosów szarpaniny... Jeno cisza... Nawet radia nie włączałam, żeby nie zburzyć tej błogości. Małżonek, jak mniemam, nie był zachwycony, ale nie miał wyjścia -  u nas ten, kto prowadzi, zarządza muzyką (lub jej brakiem) ]:-> Chłe chłe.
Błąkaliśmy się po leśno - polnych plenerach w przemiłym towarzystwie, a efekty działalności objawię ze szczegółami, kiedy je obejrzę i uwierzę, że można światu pokazać ;) Cóż, było to wyzwanie, zwłaszcza dla mnie.

Przede mną kolejny dzień walki z prozą życia i własnym smutkiem. Kofeiny poproszę :) Po dwóch kawach i green-upie będę miała oczy jak ta sówka ;P