Dwa tygodnie w Ulubionym Kraju z Ulubionymi Ludźmi :) Wczoraj wróciłam z Kanady :)
Otrząsam się z nieuchronnego szoku adaptacyjnego - spędziłam trzynaście dni absolutnej, nieskrępowanej wolności w otoczeniu tak przyjaznym, że dla mojego zestresowanego mózgu prawie nierealnym :) Powrót do kieratu jest więc nieco utrudniony.
W samolocie do Toronto promieniałam szczęściem. Gdyby ktoś do mnie przytknął żarówkę, to pewnie by świeciła ;)
Byłam zaopiekowana i wożona po atrakcjach różnej natury :)
Niagarę raz już widziałam, ale w zimie. W lecie jest jeszcze piękniejsza.
CN Tower. Mój pierwszy raz. Widok...
... zapiera dech w piersiach. Gdybym miala na sobie skarpetki to pewnie by mi spadły z wrażenia ;)
Jest tam kawałek szklanej podłogi. Stajesz i masz pod sobą kilkusetmetrową przepaść. Nie powiem, bałam się trochę :D
Nawet zaczęłam trochę pojmować o co chodzi ;)
Nieodmiennie fascynują mnie tamtejsze domy. Są takie... ładne. W odróżnieniu od cementowych klocków w ojczyźnie.
Prom do Centre Island w Toronto. Cudny park na wyspie.
Mogłabym tam zostać na zawsze ;) No, przynajmniej do zimy :D
Widok z wyspy na miasto. Aaaaaa!
Prom z powrotem :)
Za płotem lotniska w Toronto gapiłam się na samoloty. Planespotting.
Wreszcie zjadłam poutine. Nie przypuszczałam, że fryty z serem, umaczane w mięsnym sosie, są takie dobre, mniom.
Ostatni dzień. Plaża w Toronto.
Dundas Square.
Kanadyjskie graffitti - "be respectful" :) Bardzo miły kraj :D
Nie przypuszczałam, że którekolwiek miasto może mi się aż tak spodobać. A jednak.
Kaniony z betonu, stali i szkła. Dużo zieleni. Dużo rozmaitych ludzi, różne kolory, różne języki, niektórych nawet nie potrafiłam rozpoznać. Chodziłam z szeroko otwartymi oczami i lekkim szokiem.
Miejski wodospad.
Chętnie bym się tam przeniosła na stałe, tylko jakąś pracę trzeba by... ;)
Co mogę powiedzieć... Nie chciało mi się wracać. A komu by się chciało ;)
Niniejszym dziękuję moim Ulubionym Ludziom za ten czas. Jesteście kochani :* Było bosko :D