sobota, 24 kwietnia 2010

Zuzia powiedziała...

Wieczorne usypianie. Zuzia rzuca się po łóżku, wierzga i rechocze.
Ja: Uspokój się, jak machasz nogami to nie mogę cię przykryć kołdrą...
Zuzia: Hahahahaha (wierzga).
Ja: Zuzia, przestań wierzgać.
Zuzia: Hahahahaha (wierzga)
Ja (zrezygnowana): No i czemu tak dziczysz, widzisz, nawet cię nie mogę przykryć...
Zuzia (z zadowolonym uśmiechem): Bo jestem małym głupolem!

:) Chwila prawdy ;)

piątek, 23 kwietnia 2010

"Heloiza i Abelard" - Regine Pernoud



Przygnębiona narodową tragedią i ciężką lekturą, nie wspominając o dwójce chorych dzieci, zapragnęłam od wszystkiego uciec. Tak oto piekło Szałamowa bezpiecznie zamknięte spoczęło na półce, a ja rączym kurcgalopkiem skierowałam się ku memu ulubionemu Średniowieczu i z przyjemnością zatonęłam. Na pierwszy ogień wzięłam "Heloizę i Abelarda" znanej francuskiej mediewistki Regine Pernoud.
Historię Heloizy i Piotra Abelarda znają, jeśli nie wszyscy, to na pewno filolodzy :) To jedna z najpopularniejszych par w zachodniej kulturze. Skondensowany maksymalnie opis ich losów (brzmiący wypisz wymaluj jak nagłówek z "Pudelka") znajdziemy na okładce: "Kochali się, ale ich rozdzielono. Jego wykastrowano, ją zamknięto w klasztorze...". Mocne, czyż nie? :)
Z książki R. Pernoud wyłaniają się postacie zgoła niepodobne do tych, o których śpiewano pieśni.
On - czterdziestoletni filozof, mistrz dialektyki, z maksymalnie rozrośniętym ego, cyniczny, zakochany w sobie, kompletnie pozbawiony hamulców, na domiar złego przystojny jak diabli. Ona - jego uczennica, młodsza o dwadzieścia lat, piękna, niewinna, żądna wiedzy i bardzo inteligentna. On perfidnie rozkochuje ją w sobie, w celach bardzo hmmm... przyziemnych i przyjemnych ;). Niespodziewanie dla samego siebie - zakochuje się w niej. Ona zachodzi w ciążę, on każe jej założyć habit, by ukryć jej stan, porywa ją z domu wuja i odsyła do swojej rodziny. Tam rodzi się ich syn, któremu nadali wdzięczne imię - Piotr Astrolabiusz :) (Zostawiają go krewnym na wychowanie i więcej o nim nie wiadomo.)
Po załagodzeniu sprawy ze słusznie wkurzonym wujem - opiekunem panny, Abelard zmusza Heloizę (!) do ślubu. Potajemnie, żeby nie zaszkodzić swojej naukowej karierze (co za buc...). Mieszkają oddzielnie i udają, że nic się nie stało. Heloiza ma za złe wujowi, że nalegał na to małżeństwo, na co wuj, jak można się spodziewać reaguje dość nerwowo. Abelard, chcąc chronić małżonkę, odsyła ją do klasztoru. Tego już wuj znieść nie może. Pewnej nocy dokonuje spektakularnej zemsty... Oddajmy głos poszkodowanemu:

"Jednej nocy, kiedy spokojnie spałem w odosobnionej izbie mojego domu, przekupili złotem jednego z moich służących, wtargnęli i rzucili sie na mnie, by dokonac okrutnej, a zarazem haniebnej zemsty, która wzbudziła w świecie wielkie zdumienie - pozbawili mnie nożem tej części ciała, przez którą uczyniłem to, co było dla nich przyczyną rozgoryczenia."

Oboje wstępują do klasztoru, on - bo chce się ukryć ( w sumie co innego mu pozostało - chciał być największym uczonymm swych czasów a stał się sławny dzięki swojej hańbie), ona - bo ją zmusił.
Dalsze ich losy są równie skomplikowane, Abelard ma niesłychany talent do robienia sobie wrogów. Kłótnie, dysputy, kopanie dołków i wpadanie w te wykopane przez innych, w końcu oskarżenie o herezję.

Wielkim atutem tej książki jest jej przystępny język. Autorka z niezwykłą lekkością wyjaśnia meandry średniowiecznej rzeczywistości, świata materii i świata idei. Tłumaczy pojęcia i sytuacje za pomocą analogii do współczesności. Objaśnia specyfikę tamtych czasów, bez której losy i wybory bohaterów byłyby kompletnie niezrozumiałe.
Obficie cytuje listy Heloizy i Abelarda, przybliża jego pracę naukową. Zadaje kłam czarnemu PR-owi "Ciemnych Wieków" i, mimochodem, zmusza czytelnika do refleksji, które wieki są ciemniejsze - nasze czy tamte.
Szczególnie ciekawa wydała mi się argumentacja Heloizy, kiedy nie chciała się zgodzić na małżeństwo. Jej wypowiedź powinni przeczytać wszyscy lewicujący reformatorzy Kościoła, którzy za cel życia postawili sobie walkę z celibatem :)
Abelard dostał to, na co zasłużył. Heloiza, wierna i kochająca do końca dostała to, na co nie zasłużyła, ale i tak przyjęła wszystko z pokorą i chętnie.
I tylko czuję nieokreślony smutek na myśl o Piotrze Astrolabiuszu, zapomnianym synu, którego w cień zepchnęła pycha ojca i zaślepienie matki.

środa, 21 kwietnia 2010

"Stroma ściana" - Eugenia Ginzburg


Od lat odczuwam przymus (bo inaczej się tego nazwać nie da) czytania literatury łagrowej. Nie wiem czemu, bo to nie jest przyjemna lektura (a lekkość i przyjemność płynąca z tejże to teraz moje główne kryteria wyboru książek). Budzi poczucie winy - jak to, ja tutaj syta i w cieple, bezpieczna, pławię się w dobrobycie a oni... Mimo to MUSZĘ.
Skończyłam właśnie "Stromą ścianę" Eugenii Ginzburg. Klasyka łagrowa - stalinowskie więzienia i obozy na Kołymie okiem kobiety. Sporo przeczytałam w tym temacie książek, ale ta wytrąciła mnie z równowagi szczególnie. Czytałam ją, będąc matką, co drastycznie zmienia percepcję. I autorka wspomina o dzieciach. O kołymskiej "farmie dziecięcej".
Ten fragment, niedługi, czytałam po dwa zdania na raz, co chwila odkładając książkę i przełykając łzy. Oto próbka:

"Łóżeczka niemowląt stoją jedno przy drugim. Jest ich tyle, że jeśli zmieniać każdemu po kolei pieluszki to do pierwszego wraca się po półtorej godziny najwcześniej. A wszystkie są odparzone, wycieńczone, wyczerpane krzykiem. Jedne piszczą żałośnie i cienko, jakby juz zrezygnowały z nadziei na czyjąkolwiek reakcję. Inne wrzeszczą głośno z rozpaczą desperatów walczących o życie. A jeszcze inne w ogóle nie krzyczą. Jęczą tylko jak całkiem dorośli ludzie."

Na fermę dziecięcą trafiało potomstwo więźniów, urodzone w obozie. Matki wysyłano do pracy, przyprowadzano je tylko kilka razy dziennie na karmienie:

"W ciągu dnia kilkakrotnie rozlega się okrzyk z dyżurki: "karmienie!" I oto te same opatulone w łachmany, bezpłciowe stworzenia, ustawione piątkami, pospiesznie drepcza pod strażą tych samych białych kożuchów na farmę dziecięcą, gdzie każda mamka dostaje do rąk własnych maleństwo. Niemowlę ma niełatwe zadanie: musi wyssać parę kropel mleka z piersi osoby żywionej przydziałem łagrowym, a zatrudnionej przy pracach melioracyjnych. Zazwyczaj już po kilku tygodniach lekarze stwierdzają "ustanie laktacji" i mamka skierowana zostaje na etap, do wyrębu lasu albo i na sianokosy, niemowlęciu zaś pozostaje bronić swych praw do życia za pomoca buteleczek "Berisa" lub "Cerysa"."

Eugenia Ginzburg spędziła na Kołymie kilkanaście lat. Z lektury jej wspomnień wnoszę, że miała sporo szczęścia, nie przeżyłaby tak długo w koszmarnych syberyjskich warunkach, gdyby nie ludzka życzliwość i pomoc, oraz kilka pomyślnych zbiegów okoliczności.Sama pisze o swoich spostrzeżeniach:

"O wiele raźniej ruszyłam w dalszą drogę, przez cały czas zastanawiając sie nad szczęściem, jakim jest dla nas wszystkich rosyjski charakter. Wiedziałam juz o bestialstwach hitlerowskich i przyprawiała mnie o dreszcz myśl o tym, jak potworne jest połączenie okrucieństwa rozkazów z precyzją ich wykonania. Gdzież nam do nich! U nas prawie zawsze pozostaje otwarta furtka dla zwykłych ludzkich odruchów. I najbardziej okrutny rozkaz zostaje zneutralizowany czy to przez wrodzoną dobrodusznośc wykonawców, czy to przez ich opieszałość i nadzieje na przysłowiowe rosyjskie "jakoś to będzie".

Czytając jej zapiski byłam zdziwiona opisywaną często ludzkim zachowaniem zeków. Dzielenie się tymi marnymi okruchami żywności, które otrzymywali, opieka nad słabszymi, załatwianie lepszej pracy - autorka większość czasu przepracowała "pod dachem" - jako pielęgniarka, opiekunka dzieci, pomoc na farmie hodowlanej. (Zaraz po skończeniu "Stromej ściany" zaczęłam czytać "Opowiadania kołymskie" Warłama Szałamowa, i to, co on przezył to musiał być ostatni krąg piekielny, dno człowieczeństwa, a raczej odczłowieczenia.)
Zadziwiające, że Eugenia Ginzburg w piekle Kołymy nie straciła duszy. Mimo pracy ponad siły, głodu, zimna, pasożytów, chorób, wycieńczenia, poniżeń, przemocy ze strony nadzorców i zwyrodniałych więźniów kryminalnych (łagrowej "arystokracji"). Miała dość hartu ducha, żeby zachować przyzwoitość, moralnośc, pamiętać o pięknie (przez cały okres uwięzienia towarzyszyła jej poezja, wiersze recytowane z pamięci i te tworzone przez nią samą). W obozie spotyka miłość, wychodzi ponownie za mąż.
Ta książka to nie tylko opowieść o szczegółach życia więźniarki. To także zapis dojrzewania bohaterki, od młodej idealistki, przekonanej o własnej niewinności i pytającej jeszcze "za co?" do zmęczonej realistki, która już umie odpowiedzieć na pytanie "dlaczego?".
Autorka, mimo swoich przeżyć, nigdy nie straciła wiary w komunizm. I to jest tak samo, a może nawet bardziej przerażające niż wszystkie okropności GUŁAGu.

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Michał Lorenc - "Wyjazd z Polski"

To melodia, która towarzyszyła żałobie w TVP. Przepiękny utwór Michała Lorenca z filmu "Różyczka". Juz zawsze będzie mi się kojarzył ze smutkiem ubiegłego tygodnia.