Małżonek zarządził moje uczestnictwo w prowadzeniu samochodu podczas wakacyjnej wyprawy. Decyzję usłyszałam wczoraj około 10.00 i od tamtej pory tylko siedziałam, ogryzając nerwowo paznokcie. W ataku paniki, zawołałam o pomoc na fejsiku, gdzie niezawodna Koleżanka, aktualnie przebywająca w świecie Diuny (cmok, cmok, DZIEKUJĘ :D) zasugerowała, żebym w celu opanowania nadmiaru emocji powtarzała sobie Litanię przeciw Trwodze, z rytuału Bene Gesserit. Kto czytał, wie, kto nie czytał, polecam!
W oryginale leci to tak:
"I must not fear.
Fear is the mind-killer.
Fear is the little-death that brings total obliteration.
I will face my fear.
I will permit it to pass over me and through me.
And when it has gone past I will turn the inner eye to see its path.
Where the fear has gone there will be nothing......Only I will remain."
Polskie tłumaczenie (są dwa, ale to Łozińskiego bardziej mi sie podoba):
"Nie mogę się lękać.
Strach zabija umysł.
Strach jest małą śmiercią, która niesie ze sobą całkowite unicestwienie.
Stawię mu czoło.
Pozwolę aby zalał mnie i przelał się przeze mnie, a kiedy odpłynie, odwrócę oko swej jaźni i spojrzę na jego drogę.
Tam gdzie przeszedł strach, nie będzie już nic. Zostanę tylko ja."
Wprawdzie Herbert, tworząc tę perłę, nie miał zapewne na myśli strachu przed prowadzeniem auta, niemniej zadziałało ;) Taka mantra. Ładne, literackie narzędzie przydatne do zdystansowania się.
O 15.00 wrócił Mąż i nakazał jazdy treningowe. Na szczęście, nie kazał mi wyjeżdżać w miasto, tylko wywiózł do lasu, gdzie w ciszy, spokoju i względnej samotności mogłam przypomnieć sobie co się w zasadzie robi z samochodem.
Jeździłam po trawie, piachu, władowałam się w dorodne chaszcze, z których nie było łatwo wyjechać, ale generalnie nie było źle. Nic mi się nie pomyliło, nikt nie doznał uszczerbku na zdrowiu ni mieniu. W trasę mogę ewentualnie jechać, jesli nie będę miała innego wyjścia, jeno niech Ślubny nie liczy, że będę cisnąć 120 i wyprzedzać tiry.
Dziś zapragnęłam poćwiczyć kolejną umiejętność (najwyraźniej litania Bene Gesserit wyczyściła mi mózg lepiej, niż się spodziewałam). Zapakowaliśmy moje rolki i rowerek dla Mateusza i udaliśmy się w okolice Zuzinej szkoły (aktualnie najbardziej bezludne miejsce w okolicy). Założyłam jeździdła, ochraniacze, wstałam... i szybko złapałam męża za łokieć, żeby nie wylądować na tyłku. Mąż, podśmiechując się radośnie, poholował mnie kawałek po asfalcie, przy akompaniamencie moich wrzasków "ratunkuuu!", "nogi mi się rozjeżdżająąąą!" "aaaaa!".
Trwało to tak mniej więcej 20 minut, po upływie których uznałam, że czas się uniezależnić i zamiast Męża, uczepiłam się szkolnego ogrodzenia ;) Po kolejnych 15 minutach byłam już w stanie przejechać do przodu parę metrów, gibiąc sie przy tym niemiłosiernie, ale nadal przezornie nie oddalałam się od płotka ;)
Umiejetność skręcania oraz hamowania stanowi dla mnie nadal terra incognita. ;) Ale zabawa jest przednia, a o to głównie chodzi :)