sobota, 15 listopada 2014

Zjazd

Wróciłam z pierwszego dnia drugiego zjazdu na uczelni, gdzie nakładano mi oświaty kaganiec ;)
Zajęcia z psychologii były interesujące i niezmiernie owocne. Poznałam między innymi klasyfikację stylów radzenia sobie ze stresem. Jest ich trzy: zadaniowy ("natychmiast zróbmy plan działania i rozwiążmy problem"), unikowy ("idę na zakupy a potem zjem coś dobrego i obejrzę film i jeszcze cos zjem... problem? jaki problem?") i skupiony na emocjach ("Jestem nieszczęśliwa, mam problem. Jest mi z tym źle. A kiedyś nie było mi źle tylko dobrze. A teraz już nie jest. I mam problem i jest mi źle. Nic nie umiem, jestem beznadziejna i to wszystko moja wina. I jest mi źle. Buuuuu.").

W trakcie dalszych zajęć wyszło mi, że ten ostatni to, hue hue, mój styl dominujący. Bardzo dominujący. Co w połączeniu ze zmierzonym na poprzednich zajęciach poziomem stresu sięgajacym górnej granicy skali  doskonale tłumaczy, czemu mam tak jak mam.

Oczywiście można pracować nad sobą i poprawić swoje wyniki w zakresie niedominujących stylów. Tak rozkminiam, co mogłabym zrobić. Jeśli chodzi o podejście zadaniowe ("natychmiast rozwiążmy problem") to zaczęłabym, myślę, od zakneblowania dzieci. Raczej na stałe. Można by też je związać (Dzisiejszy wieczór spędziłam zbierając z dywanu rozsypane przez potomstwo koraliki Pyssla. Kilka setek ich było. Wizja przywiązywania rozbrykanych dziatek do kaloryfera w ramach prewencji wyglądała mi na bardzo kuszącą.). Potem szybka wizyta u paru osób, które chciałabym z miłością i czule poklepać po plecach, najlepiej ostrzem siekiery. Nie, zaraz, chwila... to wszystko karalne jest. No to myślę, że pozostanę przy klasycznej, dobrze opanowanej przeze mnie metodzie "popłaczę sobie w kącie".

Potem ćwiczenia z, uwaga, emisji głosu. Z przemiłą panią doktor. Na następne zajęcia poleciła ubrać się w dres i grube skarpetki oraz przywlec do szkoły karimaty, będziemy się kłaść tudzież przyjmować inne wyszukane pozycje :) Zapowiada się fascynująco. Po dzisiejszej sesji mówiłam pięknym radiowym kontraltem z lekką jazzową chrypką. Niestety przeszło mi po godzinie, a szkoda, bo już obmyślałam ścieżkę kariery w specjalnych firmach telefonicznych, których reklamy wciska się samotnym panom za wycieraczki w autach.

Na deser dostaliśmy półtorej godziny wykładu z teorii uczenia się i nauczania języków, z profesorem, który całkiem od niechcenia sprawiał, że raz po raz rechotaliśmy jak żaby w gliniance, co uważam za umiejętność u wykładowcy uniwersyteckiego wręcz bezcenną.

Po tak przyjemnie spędzonym dniu wróciłam do domu. Powitał mnie krzyk, płacz,  "mamoooo a ona mi...", "mamooo a ja chcę...", "mamoooo...", ogólny syf i, jak już wspomniałam, kilkaset rozsypanych koralików Pyssla, niech do piątego pokolenia przeklęty będzie ten kto je wymyślił (taki zabawny anagram - kiedy poprzestawia się litery w słowach "koraliki Pyssla" jak nic wychodzi "pierdolony chiński plastik wielkości nasion kurwaszmać truskawki").

Jutro edukacji (i od rodziny separacji) dzień kolejny, a myśl ta zaprawdę napawa mnie wdzięcznością.



czwartek, 13 listopada 2014

Podsłuchane, podpatrzone

Jest pisarz, nazywa się Łukasz Najder. Na swoim profilu na fejsie wkleja co ciekawsze zasłyszane tu i ówdzie rozmowy. Wszystkie są świetne, niektóre powalające. Polecam.

Z dzisiaj:

"Plac Kilińskiego, dwóch.
- Zawsze to powtarzałem: ludzie albo do siebie pasują, albo nie.
- Jeszcze trzecia jest możliwość. Są małżeństwem."

Śmiechłam.


środa, 12 listopada 2014

Ian Williams - "Personals"

Wysoce subiektywna opinia na temat zbioru wierszy made in Canada, z którym spędziłam wczorajszy wieczór.

Szczelnie wypchana byłam emocjami, sama nie wiem czy wywołanymi przez słowa, czy może myśli o Szczególnej Osobie, która mi ten tomik włożyła w ręce. Może pół na pół.

Cienka książeczka, ślicznie wydana. Trochę przewrotna koncepcja, lekkie zmrużenie oka - na stronie przedtytułowej ogłoszenia: "Poems seeking readers. Poems, new to the area, seek readers looking for love, for intimacy, for each other". Po czym następuje lista tytułów z wyszczególnieniem jaki czytelnik jest danemu wierszowi potrzebny: '"Idioglossia" seeks lost twin to concoct secret language and hunt rabbits' ;)

Wiersze mnie oczarowały.  Są takie, jak tygrysy lubią najbardziej. Świeże. Lekkie. Przejrzyste. Bez zadęcia, bez pastewnych słowotoków. Zwięzłe. Precyzyjne. Smutne.
Głównym motywem jest, powiedziałabym, poszukiwanie bliskości. I znajdowanie jej czasem, a częściej nie.

Na temat języka nie będę się mądrzyć, moge powiedzieć tylko, że doznałam uczucia spełnienia, które zdarzało mi się przedtem jedynie przy lekturze Italo Calvino i to wyłącznie po włosku. Doświadczenie tekstu kompletnego, takiego, gdzie nie ma ani jednego zbędnego słowa, ale też żadnego nie brakuje. Nie wiem na czym dokładnie ten fenomen polega bo język nie jest tu jakiś szczególnie wyrafinowany, wręcz przeciwnie.

Czytając, nie miałam wrażenia, że obcuję z produktem kowalstwa artystycznego, co czasem ma miejsce, szczególnie w przypadku uznanych tytanów sztuki, których mniej udane dzieła miewają sztywność i ciężar wyszukanej metaloplastyki. I dobrze wyglądają tylko z daleka, ale należy się zachwycać bo Imię Nazwisko wielkim poetą wszak jest.
Nie wiem czy Ian Williams wielkim poetą jest, może niekoniecznie, nie mnie to oceniać, ale na tych 68 stronach pokruszyłam się i pozbierałam wielokrotnie. Po to właśnie czytam wiersze.

ANTICIPATION

is not the same as waiting.
Horses the size of ants gallop through the veins
beating dust toward the heart. Men in chainmail
storm down axons and fire their crossbows.
A pterodactyl caws. A shark's fin cuts
through gastric acid.

She is playing Solitaire in computer light.
She is starving her body into a hanger.
She is cleaning the bathtub of her hair.
She is talking to digits until her battery dies.
She is counting the months till June on her fingers.
She is counting her fingernails as they dry.

Jonathan Carroll - "Read this now"

Cały tekst na medium.com.

Lubię Jonathana Carrolla odkąd w moje ręce trafiła "Kraina Chichów". Dostałam ją od przyjaciółki mojej mamy, kiedy leżałam w łóżku po drugim wypadku samochodowym, ze skasowaną szczęką, wybitymi zębami, pękniętą podstawą czaszki i czarną depresją. Pomogła mi przetrwać.
Potem sukcesywnie, latami, czytałam chyba wszystko co napisał. Lubię jego pokręcone powieści, mimo, że wszystkie są do siebie podobne. Lubię jego stronę na fejsie, którą prowadzi sam. Lubię fakt, że można do niego napisać, albo wrzucić koment pod jakims jego postem i całkiem często odpowiada. Lubię jego krótkie teksty na medium.com, które publikuje chyba codziennie.

Fragment dzisiejszego:

"it turns out that sometimes the bravest and most courageous thing you can do is cry.

Courage, after all, is not about puffing out your chest and taking on the world. It is not about being stern or tough or invincible. And it most certainly is not about fighting difficult battles on your own.

When you disclose to other people – whether the disclosure is something embarrassing, painful, humiliating, or desperate – when you admit fear, when you share pain, and most especially when you cry in front of someone else… when you do these things, you make yourself vulnerable. You allow other people to see you at “less than” whatever society – or your family or your friends – has deemed appropriate for people in your given situation. You allow people to get close. You allow for the possibility of rejection. You put it all out there and it screams, “This is who I am right now. It is not strong. It is not pretty. It is not easy to see. But it is exactly where I am right now, and it makes me me.”




Polska szkodzi zdrowiu

Tak czułam... Życie w Polsce szkodzi zdrowiu psychicznemu. Czuję się rozgrzeszona z obsesyjnych marzeń o emigracji.


wtorek, 11 listopada 2014

Polska

Dziś świętujemy. W radiu pieśni patriotyczne "Jak to na wojence ładnie kiedy ułan z konia spadnie. Koledzy go nie żałują, jeszcze końmi potratują."
W stolicy Marsz Niepodległości, tęcza na Placu Zbawiciela obstawiona lepiej niż kancelaria prezydenta, nastrój podniosły, flagi, wieńce i warty honorowe.

Na naszym skromnym zadupiu życie płynie spokojnie. Najlepsza wiadomość dnia: Woda jest już czysta.


Biorę dziś gorący prysznic i nie dam się wyciągnąć z łazienki przed upływem minimum godziny.

Na podwieczorek rogale marcińskie. Były tak drogie, że muszą być prawdziwe.

Z okazji święta, ukochana moja pieśń. KULT. loffff.



"Nocne sklepy z mlekiem
I patrzę, co się dzieje pod sklepem
Tłum przystawia komuś do twarzy pięści
Żądają dla niego kary śmierci
Znowu poranne pociągi
Ja stoję i patrzę na mundurowe dziwolągi
Czy byłeś kiedyś w Kutnie na dworcu w nocy
Jest tak brudno i brzydko, że pękają oczy

Polska
Mieszkam w Polsce
Mieszkam w Polsce
Mieszkam tu, tu, tu, tu
Tu, tu, tu, tu, tu, tu, tu, tu ..."

[edit]  Marsz Niepodległości rozwinął się zgodnie z przewidywaniami. Na mieście regularne zamieszki, armatki wodne, broń gładkolufowa czyli gumowe kulki. Przy Rondzie Waszyngtona bitwa z policją. Race, petardy, kamienie.

[edit2] Troje moich dzieci zamknęło się w pokoju. Mają małe flagi, które robili w szkole/przedszkolu. Głośnym chórem spiewają "Jeszcze Polska nie zginęła!". ;)
Już dziś zacznę nam robić na drutach czarne kominiarki a za rok trzeba będzie pójść na Marsz ;)

Żeby nie było całkiem cynicznie i sarkastycznie... Proszę bardzo:

Kolej rzeczy

Tak jak przypuszczałam. Dzieci zaanektowały moje miejsce. Ot przychodzą sobie do sypialni, zasiadają w fotelu, nonszalancko zarzucając giry na oparcie i wydają dyspozycje: mama jeść, mama posłuchaj, mama poczytaj, mama cośtam. Mama nie może usiąść, bo kiedy tylko próbuje, dzieciom włącza się specjalny obwód w mózgu, który, sądząc po objawach, razi ich prądem i polewa kwasem ;)
Taki los, taka sytuacja, taka kolej rzeczy.

poniedziałek, 10 listopada 2014

Hikej podejście drugie

W gorszych chwilach potrzebuję zmian. Nowej perspektywy. Bardzo dawno temu wystarczało mi przestawianie mebli raz na jakiś czas. Obecnie wszelkie próby przestawienia czegokolwiek wetuje Mąż.
Tym razem jednak los się do mnie uśmiechnął i Mąż wspaniałomyślnie zatwierdził zakup fotela do sypialni. Przestawiać tam nie ma czego, a mnie się od dawna tłukł po głowie taki archetypiczny obrazek - ja, zimowym wieczorem, w fotelu z książką, kocykiem i herbatką. Ucieleśnienie zimowości. Esencja spokoju. Cóż poradzić, takie marzenie. W przeciwieństwie do innych, akurat realistyczne. Wczesnym przedpołudniem obraliśmy więc kierunek na Ikea.
Ludzi było umiarkowanie wielu.
Dwoje młodszych potomków zdeponowaliśmy w Zaczarowanym Lesie i oddaliśmy się bez reszty przyjemności wyboru fotela. Nie mam żadnych problemów z podejmowaniem decyzji, więc nie trwało to długo. Jakieś pół godzinki.
Ludzi zaczęło się robić jakby więcej.
Załadowaliśmy mebel do bagażnika, winszując sobie posiadania kombi. Zgłodnieliśmy. Czas na obiad. Kierunek - golonka z bigosem i klopsiki z frytkami.
Ludzi nadal przybywało.
Cały proces zakupu obiadu, łącznie z czekaniem w kilometrowej kolejce trwał tyle, że kiedy udało mi się usiąść przy stoliku, obiad był już zimny. Wokół kłębili się inni amatorzy klopsików, ktoś kogoś potrącił, cos się stłukło i rozlało, nie ma jak przejść, wyprawa do dystrybutora po napój przypominała bitwę pod Termopilami. Mało brakowało, żebym rzuciła się w tłum, z okrzykiem "Spartaaaaaaa!!!!!" i widelcem w zębach.
Robiło się coraz ciaśniej.
Nie najlepiej znoszę tłumy. W okolicach mostka zaczęły mnie łaskotać pierwsze objawy paniki. W tym momencie Mąż przypomniał sobie, że trzeba kupić dziewczynkom lampki na biurko. Wpasowaliśmy się więc w ludzkie mrowisko na dziale oświetleniowym. Nad mrowiskiem unosił się tradycyjny staropolski ogólnoludzki wkurw, podsycany kosymi spojrzeniami, niecierpliwymi westchnieniami, zahaczającymi o siebie koszykami  oraz obfitością klientów, którzy ni cholery nie wiedzą czego chcą, a przyszli sobie pooglądać i całą liczną rodziną stają znienacka na środku alejki, całkowicie tarasując przejście.
Sympatyczne alejki Ikea Targówek zaczęły przypominać arterie dotknięte zaawansowaną miażdżycą.
Kiedy zobaczyłam niemal czterdziestoosobową kolejkę do kasy (każdej), duch we mnie opadł, panika kopniakami poganiała do ucieczki, ale bohatersko stałam dalej, głównie dlatego, że przepychanie się przez stado do wyjścia zdawało mi się znacznie gorszym rozwiązaniem.
Tłum nadal gęstniał. Swoją drogą, pojemność tego miejsca zda się nieograniczona.
Kiedy wreszcie wyszliśmy, ledwie żywi, powłócząc nogami, jak garstka ocaleńców z jakiejś katastrofy, zobaczyłam coś, co przeraziło mnie w sposób ostateczny.
Dziecięcy wózek-spacerówka na SZEŚĆ miejsc. Wypełniony trzylatkiem (sztuk jeden) i CZWÓRKĄ żwawych dwulatków.
Patrzyłam długo. Z mieszaniną fascynazji i grozy. I podziwu. I wdzięczności losowi.


A fotel jest fajny. Zajął wiekszość wolnego skrawka podłogi w sypialni. Mąż będzie złorzeczył oraz bluźnił, kiedy zacznie się o niego potykać w nocy. Ale i tak jestem zadowolona.

niedziela, 9 listopada 2014

Zapomnieć

Dzisiejszy wieczór sponsorują: różowe wino z Lidla, AHS s04e05 oraz czwarta seria Downton Abbey, za którą wreszcie się zabiorę.
Nie myśleć, nie czuć, nie wyobrażać sobie. Nie zadręczać się. Po prostu wgapić się w ekran, wyskoczyć z dnia i wylądować miękko w środku nocy. A potem jakoś to będzie.


Hikej

Escherichia coli trwa w najlepsze w naszych rurach. Co pozwala mi się wykręcić od różnych rzeczy, na przykład sprzątania - nie mogę umyć podłogi skażoną wodą przecież, prawda? Oraz staramy się unikać gotowania, bo nie ma jak zmywać garów, wszak woda jest skażona... Dzisiejszy obiad postanowiliśmy więc spożyć w Ikea.

My: Dzieci, chcecie jechać do Ikei?
Dzieci: Taaaak! Ikea! Zaczarowany las! Piłeczki!
Matju: Tak! chciem do hikeji!

Jedziemy. W polowie drogi Matju się zaniepokoił.

Matju: Tato, jedziemy do hikeji?
Tata: Tak.
Matju: A gdzie jest ten hikej??

Po dojechaniu do Hikeja, tfu, przepraszam, Ikea, przekonaliśmy się, że ten sam pomysł miał chyba każdy mieszkaniec prawobrzeżnej Warszawy. Zajęte były nawet miejsca na skraju parkingu, których zazwyczaj nikt nie tyka.
Jeżdżąc w kółko po mikroskopijnym rondzie obok parkingu, dokonywaliśmy szybkich ustaleń, Stanęło na Makdolcu po drugiej stronie ulicy. Mają tam pomieszczenie do zabawy, co oznacza że Małżonek i ja będziemy mogli spożyć nasze śmiercionośne bomby sodowo-cholesterolowe we względnym spokoju.
Dzieci zaaprobowały wybór, bo w Happy Mealu są akurat jakieś zabawki, którymi wszyscy się chwalą w szkole.

Żujemy. Dla mnie podwójny McRoyal. Życie jest smutne, burger nie potępia, burger rozumie.

Średnia: Chcecie moje frytki?
My: A ty nie chcesz już?
Średnia: Chcę, ale dam wam, bo jesteście moimi rodzicami. Mama mnie urodziła a tata za to zapłacił.

Prawie się udławiłam burgerem. Ze wzruszenia oczywiście. Tak, tak. ;)