Zajęcia z psychologii były interesujące i niezmiernie owocne. Poznałam między innymi klasyfikację stylów radzenia sobie ze stresem. Jest ich trzy: zadaniowy ("natychmiast zróbmy plan działania i rozwiążmy problem"), unikowy ("idę na zakupy a potem zjem coś dobrego i obejrzę film i jeszcze cos zjem... problem? jaki problem?") i skupiony na emocjach ("Jestem nieszczęśliwa, mam problem. Jest mi z tym źle. A kiedyś nie było mi źle tylko dobrze. A teraz już nie jest. I mam problem i jest mi źle. Nic nie umiem, jestem beznadziejna i to wszystko moja wina. I jest mi źle. Buuuuu.").
W trakcie dalszych zajęć wyszło mi, że ten ostatni to, hue hue, mój styl dominujący. Bardzo dominujący. Co w połączeniu ze zmierzonym na poprzednich zajęciach poziomem stresu sięgajacym górnej granicy skali doskonale tłumaczy, czemu mam tak jak mam.
Oczywiście można pracować nad sobą i poprawić swoje wyniki w zakresie niedominujących stylów. Tak rozkminiam, co mogłabym zrobić. Jeśli chodzi o podejście zadaniowe ("natychmiast rozwiążmy problem") to zaczęłabym, myślę, od zakneblowania dzieci. Raczej na stałe. Można by też je związać (Dzisiejszy wieczór spędziłam zbierając z dywanu rozsypane przez potomstwo koraliki Pyssla. Kilka setek ich było. Wizja przywiązywania rozbrykanych dziatek do kaloryfera w ramach prewencji wyglądała mi na bardzo kuszącą.). Potem szybka wizyta u paru osób, które chciałabym z miłością i czule poklepać po plecach, najlepiej ostrzem siekiery. Nie, zaraz, chwila... to wszystko karalne jest. No to myślę, że pozostanę przy klasycznej, dobrze opanowanej przeze mnie metodzie "popłaczę sobie w kącie".
Potem ćwiczenia z, uwaga, emisji głosu. Z przemiłą panią doktor. Na następne zajęcia poleciła ubrać się w dres i grube skarpetki oraz przywlec do szkoły karimaty, będziemy się kłaść tudzież przyjmować inne wyszukane pozycje :) Zapowiada się fascynująco. Po dzisiejszej sesji mówiłam pięknym radiowym kontraltem z lekką jazzową chrypką. Niestety przeszło mi po godzinie, a szkoda, bo już obmyślałam ścieżkę kariery w specjalnych firmach telefonicznych, których reklamy wciska się samotnym panom za wycieraczki w autach.
Na deser dostaliśmy półtorej godziny wykładu z teorii uczenia się i nauczania języków, z profesorem, który całkiem od niechcenia sprawiał, że raz po raz rechotaliśmy jak żaby w gliniance, co uważam za umiejętność u wykładowcy uniwersyteckiego wręcz bezcenną.
Po tak przyjemnie spędzonym dniu wróciłam do domu. Powitał mnie krzyk, płacz, "mamoooo a ona mi...", "mamooo a ja chcę...", "mamoooo...", ogólny syf i, jak już wspomniałam, kilkaset rozsypanych koralików Pyssla, niech do piątego pokolenia przeklęty będzie ten kto je wymyślił (taki zabawny anagram - kiedy poprzestawia się litery w słowach "koraliki Pyssla" jak nic wychodzi "pierdolony chiński plastik wielkości nasion kurwaszmać truskawki").
Jutro edukacji (i od rodziny separacji) dzień kolejny, a myśl ta zaprawdę napawa mnie wdzięcznością.