piątek, 16 sierpnia 2013

Autopromocja

Urodziny spędziłam w miłym towarzystwie :)



Na miłych czynnościach

A teraz uwaga, będę się CHWALIĆ.
Kiedy nadszedl czas rozstania (chlip chlip) podjęłam męską decyzję - szacownego gościa należy odstawić do domu w możliwie najbardziej kulturalnych warunkach. Wzięłam więc kluczyki, wsiadłam za kółko mojej Niuni (szara Toyota Corolla rocznik 2002)  i po raz pierwszy od prawie dwóch lat wyjechałam na ulicę. W 80-kilometrową trasę. I z powrotem :) Żeby nie było, że zmyślam - proszę, oto zdjęcie.


Nie będę ściemniać i robić z siebie WonderWoman, jako, że, łagodnie mówiąc, czułam sie niepewnie, a tak naprawdę to prawie sikałam po nogach ze strachu ;) wzięłam ze sobą do pomocy siostrę a siostra zabrała jeszcze kolegę. Do towarzystwa. Jechał z nami również porykujący Matju.  Istny wesoły autobus ;)  Siostra była nawigatorem i spełniła swoją rolę znakomicie :D Cel został osiągnięty i mimo paru khem khem... niedociągnięć nikt nie zginął, nie został ranny tudzież nie ucierpiało żadne mienie :D
Siostra wstawiła mi też samochód do garażu, bo po przejechaniu 160 kilometrów podjechałam pod osiedle, stanęłam, zgasiłam silnik i stanowczo odmówiłam dalszej współpracy :D Parkowanie zdecydowanie nie jest moją mocną stroną :P
Oczywiście, każdy doświadczony kierowca, na widok mojej niezdrowej ekscytacji własnym transportowym dokonaniem, dostanie bólu przepony ze śmiechu ;) Ale i tak jestem z siebie dumna :P

środa, 14 sierpnia 2013

Starość nie radość ;)

Kończę dziś 36 lat :)
Czuję sie jakbym miała 26.
A zachowuję się jakbym miała 16 ;)
I dobrze mi z tym :D

Szampana stawiam ;) trzeba to opić ;)




poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Las o poranku

Odstawiłam rano Średnią do przedszkola i na myśl o powrocie do domu ścierpła mi skóra. Nie nie nie i jeszcze raz nie, trzeba gdzieś pójść i czymś się zająć. Zabrałam więc Kluska do Lasu Bródnowskiego. Kilka przystanków autobusem ode mnie. 
Młody jest autobusowym histerykiem, ale jakoś przeżył. Wysiedliśmy i po krótkim spacerze trafiliśmy na polankę z placem zabaw.
Myślałam optymistycznie, że dzieciak będzie miał frajdę na tych wszystkich drewnianych konstrukcjach, ale gdzie tam. Biegał między nimi jak wariat.




Zmęczył się i zrobił sobie przerwę na ławce.


A potem uciekł prosto w las. Biegł na przełaj, ogladając się i zaśmiewając do rozpuku. Za nim galopowałam ja z wózkiem i wywieszonym jezykiem, co i raz pokrzykując, żeby się zatrzymał.
I co? I uciekał dalej aż wyrąbał się jak długi. Prosto w pokrzywy. Miał bąble na rękach, nogach:


i nawet na twarzy, ale jak widać, nie zepsuło mu to humoru.


 Następnie znalazł kałużę i oczywiście w nią wlazł. Jakieś pięć razy. Usyfił sobie nogi, spojrzał na nie i powiedział "OJEEEJ! mamaaaaa!!!!" Po czym się rzewnie rozpłakał.


 Odskrobany z błota i wsadzony do wózka, po dziesięciu minutach zasnął. Mogłam sobie spacerować po lesie w dowolnym kierunku. Chodzilam przez godzinę, z zachwytem chłonąc takie okoliczności przyrody i wymieniając uśmiechy z licznymi biegaczami (może i ja bym pobiegała...).


Doszlam aż do Ikei w Markach, potem wróciłam i Kluś się obudził. Zabrałam go na obiad do CH Targówek, gdzie bawił się znacznie lepiej niż w lesie (miejskie dziecko, wstyd i hańba ;) )


Jutro powtórka :) Od siedzenia w domu dostaję szajby, pójdę gdziekolwiek, żeby tylko wyjść.

niedziela, 11 sierpnia 2013

Punkt widzenia zależy

Zuzia wyjechała na dwa tygodnie, dotrzymuje babci towarzystwa w Zegrzu, nad Zalewem.
W domu zostało dwoje dzieci.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zapanował względny spokój... Zastanawiałam się jak to możliwe, przecież Zu jest najmniej inwazyjna ze wszystkich - rozsądna, bystra, pomocna, cierpliwa. Doszłam w końcu do wniosku, że jest zwyczajnie ciszej. Mniejszy harmider. Nikt się nie kłóci (przepychanki między dziewczynkami wyprowadzają mnie z równowagi), a głośna zabawa w wykonaniu dwojga dzieci jest o wiele łatwiejsza do zniesienia niż wrzeszczące trio.
Mniej żądań. Mniej pytań (mamooo a mogę do Zosiiii? mamoooo a możesz mi zrobić budyń na obiad? mamooo a mogę do Zosi? mamoooo chcę budyń, nie chcę kotleta. mamoooo a mogę do Zosi?).
Przygotowanie i podawanie posiłków przebiega sprawniej i szybciej. Kiedy dwoje dzieci jednocześnie krzyczy, że chce pić, jestem w stanie ogarnąć sytuację. Kiedy jest ich troje, czuję się od razu wyprowadzona z równowagi. Poza tym, przy trojgu dziecióf lista zyczeń sie nie kończy - jedno woła o picie, dostaje picie, kiedy już chcę usiąść i zjeść, drugie już woła o cos innego a trzecie głośno zastanawia się czego chce. To jak praca przy taśmie.

Ogólnie - im mniej tym  łatwiej.  Dużo, duuużo łatwiej.

Co nie znaczy, że jest zupełnie lajtowo. Jest 8.40 a ja właśnie skończyłam układać ubrania, które Mateusz wyrzucił dziewczynkom z szafy na podłogę. Czwarty raz dzisiaj.
Kiedy układałam ubrania, Mateusz udał się do kuchni i wysypał na stół pół kubka suszu yerba mate, który miałam przygotowany do zalania. Susz był z dodatkiem miodu, więc wszystko się lepiło.
Teraz młody siedzi w kojcu i wrzeszczy a ja usiłuję być ZEN. ;)

Jesli ktoś Wam powie "ach, dwoje dzieci, czy troje, żadna różnica" - nie wierzcie. Różnica jest ogromna i wyraźnie odczuwalna.