piątek, 28 listopada 2014

Smacznego

Na Amazonie jest książka o wiele mówiącym tytule "25 przepisów na potrawy z łożyska".

Niektóre zwierzęta zjadają łożysko po porodzie. Niektórzy ludzie też. Podobno samo zdrowie ;) Ale o ksiażce kucharskiej z placentą w tle jeszcze nie słyszałam. Jestem pod głębokim wrażeniem. Problem chyba tylko w tym skąd brać, że tak powiem, surowiec :D

Dziś nie

Dziś rano na parkingu pod blokiem słychać było skrobanie szyb. Zima idzie. Zimność. Zimowość. Ozimienie. Brrrr.

Marznę od zewnątrz i od środka. Całą sobą marzę o hibernacji.

czwartek, 27 listopada 2014

Niejadki

Bleeee! Nie lubię tegoooo! Nie będę tego jeść! Fuj!
Chyba większość kobiet pobłogosławionych... khem khem... darem macierzyństwa zna ten stan: zamiast jak Pan Bóg przykazał opierdalać się na fejsie/pintereście/tłiterze/instagramie/gdziekolwiek - stoisz jak ludzki wyrzut sumienia nad garami i rzeźbisz posiłek, którym twoje dzieci wzgardzą, nawet nie spróbowawszy. Bo za zielony. Albo za śliski. Albo nie jest naleśnikiem/nuggetsami z kury/ frytkami/czymkolwiek na co mają w danej chwili ochotę. Albo nie pachnie tak jak chcą. Albo talerz jest niebieski. A jak zmienisz talerz na czerwony to też źle bo jest czerwony a oni chcieli fioletowy. I w ogóle bleeeeee.
Różne są metody radzenia sobie w takiej sytuacji. Jedne matki gotują po trzy posiłki dla każdego dziecka osobno, w nadziei, że któryś z tych trzech przypadnie danemu zafajdańcowi do gustu. Inne warują nad dzieckiem i błagają, zastraszają, tlumaczą, przekupują. Biegają za nim z łyżką. Szacun dla tych pań i podziw. By mi się nie chciało.
Mnie osobiście najbardziej podoba się trzecia szkoła. O, tak jak W TYM ARTYKULE. To znaczy: matka decyduje co i kiedy pojawi sie na stole. Dziecko decyduje czy chce to zjeść.
Taką praktykę starałam się, z większym lub mniejszym powodzeniem, stosować u siebie. Nie chcesz? Nie jedz. Mam fajniejsze rzeczy do roboty niż gotowanie ci trzech obiadów albo latanie za tobą z widelcem. I, tak jak pani w artykule, również nie słyszałam, żeby w cywilizowanym kraju jakiś dzieciak dobrowolnie zagłodził się na smierć.
Ta metoda, jak wszystkie inne, jest w założeniu dobra, ale w praktyce wiąże się z kilkoma niedogodnościami. Największa z nich to prosty fakt, że bachor, który nie zjadł obiadu, za pół godziny będzie porządnie głodny. Idealnie byłoby, gdyby delikwenta przetrzymać o suchej twarzy do podwieczorku, w charakterze lekcji poglądowej. Tylko że głodny troll WYJE. Wyje, wrzeszczy, płacze, domaga się, wymusza, prosi, przymila się, szantażuje, innymi słowy zawraca du... eeeee... głowę i używa wszelkich dostępnych mu środków, żeby złamać twój opór i postawić na swoim. Chylę czoła każdej matce, której udało się konsekwentnie wytrwać wśród burzy i naporu. Mnie się rzadziej udawało, częściej nie.
Efekt był taki, że moje dzieci czasem wyszarpywały z szuflady jakies paluszki czy inne chrupki (to stuprocentowa porażka). A czasem zjadały ten wzgardzony obiad, tylko po odgrzaniu (to połowiczny sukces). Grunt to się nie poddawać.
Im dzieci starsze, tym łatwiej. Teraz przy stole grymasi w zasadzie tylko Matju, wszelkie protesty starszych ucinane są w zarodku. Większość obiadów jest zmiatanych z talerzy, a dzieci, które kiedyś pluły wszystkim co przypominało, nie daj Boże, warzywa, teraz chętnie próbują nowych smaków, nawet tych dziwnych (ostatnio szalenie polubiły curry z kury i ponownie zakochały się w colesławie z czerwonej kapusty). Jest coraz lepiej. Światełko w spożywczym tunelu.

No, chyba, że jest Babcia. Bo jak przy Babci dzieci powiedzą że nie zjedzą czegośtam, to Babcia zapyta a co chcecie i zrobi im to, co chcą. Nawet kilka razy, jak się w międzyczasie rozmyślą ;)


Z cyklu...

... porażki wychowawcze.

Kolejny SMS od pani ze szkoły z prośbą o dopilnowanie żeby Zu odrobiła zaległe lekcje. Dziecko ewidentnie nie pała miłością do języka polskiego, bo matematykę, póki co, odrabia na bieżąco.
Kolejna użerka, tego właśnie potrzebowałam.
Wyjaśniam, że prace domowe trzeba odrabiać. Że trzeba się uczyć. Że warto się uczyć. Że wiedza to rzecz bezcenna. I tak dalej.
Upomniane dziecko pyskuje i trzaska drzwiami.
Tracę cierpliwość i opowiadam pyskującemu dziecku, że w sumie jak chce, może się nie uczyć, ktoś wszak musi przewracać hamburgery w Makdolcu. Żadna praca nie hańbi, może ona chce właśnie taką.
Niechże będzie zapamiętane, że się staram jak mogę, ale sama za dziecko sie nie nauczę. I kiedy dziecko za dwadzieścia lat poskarży się, że ciężko się pracuje w knajpie na zmywaku, zalinkuję dziecku ten wpis. Howgh.

Swoją drogą zastanawiam się, jak to bedzie za parę lat, kiedy będę miała na stanie wygadane nastolatki. Może już zacznę zbierać zapas xanaxu.

środa, 26 listopada 2014

Sugestia

Dopiero teraz zaczynam dochodzić do siebie po poniedziałkowym sparringu ze służbą zdrowia, o którym wolę nie pisać w szczegółach, bo jest ryzyko, że trafi mnie szlag. Doszłam do wniosku, że jeśli, obywatelu, chcesz skorzystać z państwowej opieki medycznej to najlepiej mieć w kieszeni piersiówkę z bimbrem 70%. Nie, nie na łapówkę. Na potrzeby własne, żeby się znieczulić. Bo tutaj, żeby chorować, trzeba mieć końskie zdrowie.
Pocieszam się, że zawsze może być gorzej, w sumie mam szpital i prawdziwych lekarzy, a mogłabym mieszkać w dżungli i zamiast szpitala mieć lepiankę z gliny a zamiast lekarza - szamana z kurzymi kośćmi wystającymi z nosa. Chociaż, po namyśle, na trapiące mnie dolegliwości szaman może pomógłby lepiej niż współczesna medycyna.


wtorek, 25 listopada 2014

Za 20 lat...

Ach przemijanie. Jestem już w wieku, w którym zaczyna do człowieka docierać jego nieuchronność. Dziś rozrywki dostarczyła mi TA strona. Cykasz słitfocię a program postarza cię odpowiednio i tadaaaaam! widzisz jak będziesz wygladać za 20 lat. Aproksymatywnie rzecz jasna ;)

Ja podobno będę wyglądać tak :D

Jak już się otrząsnęłam z szoku to śmiechłam :D Może nie dożyję, nie będę się martwić na zapas ;)




niedziela, 23 listopada 2014

Hydrozagadka

Apokalipsa. W tym samym mniej więcej czasie zatkała się umywalka w łazience i zlew w kuchni. Próbowaliśmy zignorować ten problem w nadziei, że jakimś cudem samo się przepcha i spłynie, ale nie ma tak dobrze.

Z umywalką poszło szybko. Zirytowałam się oporną materią i wzięłam plastikowe szydełko. Wyciągnęłam z odpływu pół kilo czarnego śliskiego gluta sklejonego włosami (zawsze mnie zastanawia cóż to właściwie jest ten glut i skąd się bierze) i proszę, wszystko pięknie bangla.

Poszłam za ciosem i zabrałam się za zlew w kuchni. Zaczęłam delikatnie, od Kreta. Jedna porcja - nic. Druga porcja - syfon robi się gorący i w środku ładnie buzuje, ale nic. Efektu brak.
Mąż rozkręcił syfon - czysto. Zresztą jak niby ma być po takiej ilości Kreta. A woda nadal stoi. Hydrozagadka - co się stało i gdzie się zatkało?

Mąż orzekł, że zator jest gdzieś w dwumetrowym (schowanym za szafkami) poziomym odcinku rury między syfonem a odpływem w ścianie... I co teraz? Czy, jak normalni ludzie, wezwaliśmy hydraulika, fachowca z odpowiednimi narzędziami i wiedzą? A skąd. My nie damy rady?! My, dzieci Peerelu, mistrzowie gospodarki niedoboru?! My, wyznawcy Adama Słodowego?

Najpierw rozkmina - czym przepchać rurę, kiedy nie ma sie spirali hydraulicznej? Zasugerowałam, żeby mąż skoczył do Castoramy i kupił spiralę, ale zbył mnie wzruszeniem ramion. To byłoby za proste i wymagałoby zmiany odzieży, włożenia butów i wyjścia z domu. Chyba żartujesz, kobieto.
W przypływie natchnienia zmontowaliśmy więc przepych do rur z drucianego wieszaka i przyczepionej na końcu szczotki do butelek i jechane... Wygladało dziwnie ale działało. Niestety było za krótkie. Dołożylismy drugi wieszak. Mąż przepychał z jednej strony, ja stałam przy drugim końcu rury. Mąż nakazał wyciągnąć rurę z odpływu, żeby sprawdzić czy to co robimy ma jakikolwiek sens i czy cos tam się przetkało. Przyzwyczajona do asystowania magistrowi inżynierowi przy wszelkich naprawach, montażach i innych tego typu akcjach, wykonuję polecenia natychmiast i bez szemrania. Tak więc pociągnęłam bez namysłu. Rura gładko wylazła z odpływu. Po ścianie, wprost na moje palce pociekł brunatny, oślizły szlam, śmierdzący jak kaka demona. A w tym szlamie COŚ SIĘ RUSZAŁO...
Mój wrzask słychać było prawdopodobnie w promieniu kilku kilometrów. Krzyczałam coś jakby "chodź tu, chodź tuuuu, ratunkuuu, to żyjeeeee!!!! aaaaa!!!!" cały czas troskliwie trzymając rurę, no przeciez nie moge puścić bo się woda ze środka wyleje...

Zajeło mi dłuższą chwilę żeby zrozumieć, że to coś dziwnego z kolcami, które wypełzało z rury to była szczotka, zarządzana z drugiej strony przez męża za pomocą dwóch skręconych drucianych wieszaków. Ale co przeżyłam to moje.

Operacja się udała, rura została oczyszczona z niewiarygodnych ilości śmierdzącego szlamowato-galaretowatego syfu. Leczę stargane nerwy za pomocą znakomitego czrwonego wina. Małżonek wydzielił ze swoich tajemnych zapasów, widać ujęła go za serce moja proaktywna postawa w trakcie realizacji projektu "przepych".

Weekend oficjalnie uważam za zakończony.

Kurtyna.