sobota, 8 września 2012

Ania powiedziała...

Rodzinne śniadanie. Zabawiamy Anię rozmową.

Ja: Aniu, jesteś teraz w Średniakach, którą macie ciocię? ( w przedszkolu nie ma "pań", są "ciocie")
Ania: Ciocię Kasię!
Mąż: A jak wygląda ciocia Kasia?
Ania (dobitnie i z rezygnacją - ciemniaki ci rodzice, że takiej prostej rzeczy nie wiedzą...) - JAK NORMALNY LUDŹ!

piątek, 7 września 2012

Codzienne poyerbanie


Moje dzieci przed osiągnięciem szacownego wieku 3 lat sypiają niezbyt dobrze. W zasadzie bardzo źle. Skutkiem tego nie dane mi się było wyspać porządnie od jakichś 6 lat.
Przedwczoraj, na ten przykład, Kluś cierpiał z powodu biegunki i zęba, więc trzymał mnie na nogach od 1 do 3.30 w nocy.
Niegdyś unikałam kawy jak ognia, bo nie cierpię kawowego paskudnego smaku, obecnie jestem w stanie wypić trzy filiżanki tego świństwa dziennie, na przemian z dwoma litrami Pepsi Max. A i to czasem nie pomaga, pod wieczór obijam się o meble i słaniam na nogach, marząc tylko o utracie przytomności w miękkiej pościeli.
Kiedy kilka dni temu przyłapałam się na otwieraniu drugiej dwulitrowej butelki Pepsi przed godziną 16.00, stwierdziłam, że czas wyciągnąć ciężką kofeinową artylerię.
Teraz będzie subtelny product placement ;)
Otóż, wróciłam do zarzuconego kilkanaście miesięcy temu zwyczaju picia yerba mate. Smakuje, pachnie i wygląda jak zalane wodą sianko, ale daje zaprawdę potężnego kopa. Kawa może się schować.
No i ten szyk oraz szpan, kiedy tuptasz po ulicy z kubeczkiem, wystającą z niego dziwną rurką i termosikiem pod pachą ;) Tak, swego czasu kultywowałam ten szlachetny południowoamerykanski zwyczaj w mojej okolicy, budząc niekiedy uśmiechy politowania ;)
Skończyły mi się zapasy ziela, które Małżonek przywlókł z Argentyny, więc musiałam się zaopatrzyć lokalnie. Zamówiłam mate z Yerba Mate Store. Preferuję wersje dosmaczane, więc nabyłam cytrynową, ziołową i miodową.
Siorbię po argentyńsku - tę samą porcję sianka zalewam kilkakrotnie woda z termosu (woda musi mieć około 80 stopni, żeby nie przedobrzyć, mam nawet termometr ;) Można zalewać mlekiem, wtedy nazywa się to mate de leche, ale na samą myśl o smaku ciepłego mleka robi mi się słabo, więc nie zaryzykuję.
Zalety są nie do przecenienia - już po drugim kubku umysł mam ostry jak brzytwa, latam po domu robiąc pięć rzeczy na raz, chcę działać, wydatnie mi wzrasta poziom optymizmu i nie odczuwam tego ogólnego, smętnego życiowego zwisu. Poza tym - mate hamuje apetyt, co nie jest bez znaczenia, ponieważ, jak wiadomo, przemęczony i pozbawiony snu organizm domaga się węglowodanów. Ludzie, którzy za mało sypiają mają niepowstrzymane parcie na słodycze... Czuję to w biodrach, bo nowe spodnie już się nie dopinają ;) A więc... Nutello spier***aj :P
Co więcej - yerba nie wywołuje u mnie syndromu kofeinowego: rozedrgania, łomotania serca, zawrotów głowy, niepokoju i innych niedogodności. Czysta energia.
Do picia yerby przydaje się kilka przedmiotów: naczynko czyli matero, rurka czyli bombilla (uwielbiam to słowo, zawsze się przy nim uśmiecham :P), termometr (sianko zalane zbyt gorącą wodą jest zmarnowane i smakuje jeszcze gorzej niż normalnie ;) i termos (zapas wody w odpowiedniej temperaturze).
Używam yerbonaczyń ceramicznych, z czystego lenistwa. Tradycjonaliści siorbią z naczyń wykonanych z tykwy , nazywa się to calabaza i wygląda bardzo trędi, podobno poprawia smak mate, ale wymaga pielęgnacji, specjalnego przygotowania do użytku a do tego jest drogie i cieknie ;)
W sumie jedynym sprzętem tak naprawdę niezbędnym dla siorbacza jest bombilla. Bez bombilli zielsko włazi w zęby i psuje całą przyjemność.



To ja sobie teraz posiedzę, lekceważąc dookolny rozgardiasz i siorbnę. Ruszę się dopiero kiedy stosunek zombie do człowieka zmniejszy mi się do minimum 20% ;)

środa, 5 września 2012

Z cyklu: wypadki roztrzepanej matki

Po południu Matju zasnął. Odetchnęłam z ulgą i pośpieszyłam do lodówki, skrzepić się kanapką z pasztetem i szklaneczką Pepsi, ewentualnie dwiema. Chciałam przestawić słoik, ręka mi drgnęła, słoik spadł i roztrzaskał się na podłodze, po drodze dezintegrując jedną ze szklanych półek w lodówce.
Westchnęłam, pozbierałam szklane odłamki, wrzuciłam do kosza, pozmywałam podłogę i postarałam się zapomnieć o tym zdarzeniu (przynajmniej do wieczora, kiedy to wróci Małżonek i dobitnie mi powie co sądzi o mojej sprawności manualnej i koordynacji ruchów).
Zapominanie wyszło mi bardzo dobrze, tak dobrze, że udało mi się kompletnie zignorować wystającą z kosza bardzo długą, szklaną drzazgę z rozbitej półki...
Niedawno sprzątałam po kolacji. Chciałam wyrzucić jakieś pudełko do śmieci, ale ewidentnie się nie mieściło. Docisnęłam więc zawartość kosza dłonią... nadziewając ją przy okazji energicznie na to szklane coś, co stamtąd wystawało...
Powiadam Wam, w jednej sekundzie pojęłam co oznacza wyrażenie "trysnęła krew". Zanim w ogóle zorientowałam się co się stało i skąd ten ból, wokół kosza stała już całkiem pokaźna czerwona kałuża ;) A zanim wsadziłam rękę pod kran, żeby ją opłukać i oszacować rozmiar zniszczeń, ufarbowałam jeszcze na czerwono dużą część podłogi i zlew ;)
W życiu nie powiedziałabym, że ranka wielkości 1 cm kwadratowego może aż tak, że się tak wyrażę, broczyć ;)
Przestraszyłam sąsiadów, do których udałam się po pomoc w wykonaniu opatrunku, albowiem lewą ręką nie byłam w stanie wiele dokonać ;) Opędzałam się od Matju, który chciał nie wiadomo czego oraz Ani, która chciała drugą kolację. Posprzątałam rzeźnię w kuchni.
Poproszę o koniec tego wesołego dnia ;)



wtorek, 4 września 2012

Apdejt prozdrowotny

Matju działa. Nie na pełnych obrotach, bo nadal męczy go biegunka, ale jednak jest znacznie lepiej niż było. Pan Bóg raczy wiedzieć co to za choróbsko, pewnie jakiś wredny wirus i dodatkowo ząbkowanie, zupełnie gratis.
Ja również działam, dzięki cudowi medycyny tradycyjnej. Otóż Małżonek postawił mi bańki. Plecki mam we wzorek jak zmutowana czernobylska biedronka, ale czuję się znacznie bardziej żywa niż wczoraj.
Kilka słów tytułem wyjaśnienia:  bańki są proste w użyciu i naprawdę pomagają. Stawiamy je dzieciom w sezonie chorobowym również profilaktycznie.
Jeśli masz w sobie coś z piromana - wybierz zwykłe bańki ogniowe. Takie, jakich używały nasze babcie.
Mam w sobie całkiem sporo z piromana, ale rozsądek (dzieci, dzieci) skłonił mnie do nabycia baniek bezogniowych. O takich:


System wygląda tak:


Pompką zasysa się powietrze przez zaworek. I już.

Na zimę przygotuję sobie jeszcze  TO.

I nic nas nie zmoże. Howgh.

Szkoło, WTF?

Pierwszy dzień w szkole.
Zdawałoby się, że wszystko zostało ustalone, przygotowane i opracowane.
A wała! Tu jest Polska i nic nie działa jak powinno.
Na początku wakacji dostaliśmy mailem listę rzeczy potrzebnych do wyprawki pierwszoklasisty. Mąż, zgrzytając zębami, wykonał stosowne zakupy (dość kosztowne, pragnę nadmienić). Wszystko leżało gotowe.
Wczoraj, po uroczystości rozpoczęcia roku, od pani wychowawczyni dostał inną listę, zawierającą mniej więcej połowę przedmiotów z pierwotnego wykazu oraz listę podręczników, które należy przynieść do szkoły.
Nieco skołowani, przygotowaliśmy to co trzeba, podpisaliśmy. Dziś rano, zadowolona z siebie przekazuję Zu w ręce sąsiadki, celem odstawienia w szkolne progi. Sąsiadka zdziwiona zapytuje mnie, czemu ta nasza wyprawka taka mała? Ja na to, że przecież daliśmy to, co było na kartce. Sąsiadka pyta na jakiej kartce, przecież miało być to, co dostaliśmy kilka dni temu mailem. Ja pytam, jakim mailem, żadnego maila nie dostałam...
Zu miała kończyć zajęcia o 12.25. O 12.14 stałam pod salą, czekając aż klasa skończy lekcje. O 12.30 któraś z oczekujących razem ze mną matek zajrzała do sali i ze zdumieniem stwierdziła, że naszych dzieci tam nie ma... Jest za to druga zmiana, klasa zerówkowa. Pytanie za sto dolarów - gdzie są nasze dzieci? Rodzice rozbiegli się po szkole w poszukiwaniu pociech. Coś mnie tknęło i zajrzałam najpierw na świetlicę. Oczywiście znalazłam tam moje zszokowane dziecko, pytające CZEMU PO NIĄ NIE PRZYSZŁAM?!
Tajemnicą pozostanie dla mnie o której skończyli lekcje, czemu wcześniej, czemu nikt nas nie uprzedził i czemu dzieci odprowadzono na świetlicę skoro nie są tam zapisane. I czy taka sytuacja ma szanse się powtórzyć.
Zuzia, rozżalona, zakomunikowała mi, że nie mogła się uczyć jak inni, bo nie dałam jej książki. Jakiej książki, pytam. Takiej żółtej, do rysowania. Czy muszę dodawać, że żadnej żółtej książki do rysowania nie było na wykazie podręczników do przyniesienia?
Następne wyzwanie - zapłacić za obiady. Opłaty przyjmuje pani w sklepiku szkolnym. Można zapłacić przelewem na konto szkoły, ale doprawdy nie wiem po co, bo swoje w ogonku do sklepiku należy i tak odstać, pokazać pani wydrukowane potwierdzenie przelewu i poczekać na ręczne wypełnienie karty obiadowej. Lekko 30 minut zapuszczania korzeni z Mateuszem na plecach oraz znudzoną i zmęczoną Zuzą, uwieszoną u nogawki. Kolejka posuwa się jak żółw, bo co chwila do okienka podchodzą panie ze świetlicy, usiłując wyjaśnić burdel z kartami obiadowymi dzieci świetlicowych. Nie wiadomo kto ma prowadzać dzieci na obiad, czy mają iść same i czy same mają zarządzać swoimi kartami czy może przekazać je opiekunkom. Nic nie wiadomo.
Lekcje teoretycznie powinny odbywać się w jednej sali, ale tylko teoretycznie. W praktyce, niektóre zajęcia będą się odbywać gdzie indziej. Gdzie mam odstawić dziecko albo skąd je odebrać - tajemnica. Nie ma takiej informacji, nikt nic nie wie.
Pielęgniarka szkolna żąda bilansu siedmiolatka z przychodni. Pielęgniarka z przychodni twierdzi, że nie jest uprawniona do wykonywania bilansu siedmiolatka i jest to psi obowiązek pielęgniarki szkolnej. Weź rodzicu kurwa zgadnij kto ma rację.
Po odebraniu dziecka ze szkoły czułam się jakbym przerzuciła tonę węgla łopatką do piasku. Ocierając pot z czoła kłusowałam przez pola, pchając wózek, wypełniony żwawym Mateuszem, wielkim tornistrem Zuzi, jej bluzą, zakupami i moją zmasakrowaną między tym wszystkim torebką. W końcu nie wytrzymałam i z westchnieniem rzuciłam w przestrzeń - Jezu, co za burdel...
Na to Zuzia filozoficznie: Jak to w szkole, mamo...




poniedziałek, 3 września 2012

Oficjalne rozpoczęcie

Ogłaszam rozpoczęcie... roku szkolnego i sezonu chorobowego. Boli gardło, głowa i portfel. Wyprawka pierwszaka przyprawiła mnie o wytrzeszcz oczu z osłupienia. Tajemnicą pozostanie dla mnie po co siedmiolatkom profesjonalne pastele olejne. Na przykład.
Mateusz nadal jest chory. Gorączka wprawdzie spadła ale doszedł mocny akcent w postaci biegunki. Młody zdążył zapaskudzić pół łazienki, zanim udało mi się założyć mu pampersa. Czekam na dalszy rozwój sytuacji.
Sezon chorobowy dopadł i mnie - w ciągu kilku godzin wyhodowałam sobie ostre zapalenie zatok. To, co cieknie mi z nosa nie nadaje się do opisania na publicznym blogu. W mojej biednej głowie wybuchł granat, nie bardzo mogę chodzić bo obijam się o ściany, a każde pochylenie skutkuje uderzeniem obolałego mózgu o czaszkę i rozbłyskiem wielu konstelacji przed zapuchniętymi oczami ;)

Skończyło się rumakowanie, mówiąc słowami wieszcza. Od jutra orka na ugorze - przyprowadzanie i odprowadzanie Zuzi ze szkoły. Dodatkowym utrudnieniem w tym roku jest fakt, że życzliwa sąsiadka wróciła do pracy, więc nie ma z kim zostawić Matju w sytuacjach awaryjnych. Oprócz Zu będę odbierać dwie inne dziewczynki, które będą czekały u mnie na powrót rodziców. W zamian Zu będzie wożona do szkoły samochodem w te trzy dni, kiedy zajęcia będą rozpoczynać się rano...
Do tego powinnam przejąć obowiązek odprowadzania Ani do przedszkola, jako że zamknięto nam ulicę, i małżonek nie może podjechać pod przedszkole w drodze do pracy.
Sprawę odprowadzania i odbierania ze szkoły mogłaby nam uprościć świetlica, ale niestety... Są tylko 4 nieduże sale świetlicowe i zgłoszono do nich już 600 dzieci. Matka opieprzająca się w domu nie ma szans. A że ma małe dziecko, które może chorować? Ech, kogo to obchodzi. Najwyżej Zu opuści kilka tygodni szkoły, kto by się tym przejmował.