sobota, 23 maja 2015

Robale

Zakupiłam tę książkę. Moje dzieci ją uwielbiają :) Oglądamy codziennie, dziewczynki entuzjastycznie wzdrygają się i piszczą przy każdej kolejnej stronie, ale nie mogą się oderwać :D
Książeczka jest nieduża, tylko kilka stron, ale kompletnie powala starannością wykonania i perfekcyjną szatą graficzną. Ma mnóstwo zakamarków do odkrywania, sporo informacji (po angielsku, Młode czują się zaciekawione i zmotywowane do nauki) no i te wyłażące z niej robale... Coś wspaniałego :)

piątek, 22 maja 2015

Śmieszne rzeczy

Dziś wyskoczyły na mnie z neta dwie rzeczy, dzięki którym prawie się popłakałam ze śmiechu.

Rzecz pierwsza. Ponoć autentyk. Nie komentuję, bo nie ma co komentować, tu wszystko zostało już powiedziane :D W sumie to nawet urocze ;)


Rzecz druga. Pragnę i łaknę tej koszulki, do kupienia o TUTAJ.



Liar liar pants on fire

Ania: Mamo, a ja znam takie angielskie powiedzenie.
Ja: Jakie?
Ania: Że jak ktoś kłamie to mu się portki palą.
Ja: Aha, "liar liar pants on fire"?
Ania: Tak. Ale to nieprawda. Ja kłamię i wcale portki mi się nie palą.

Ekhem...



wtorek, 19 maja 2015

Prosto ze szkoły

Ania: Mama, powiedz halo.
Ja: Halo.
Ania: Kopyta ci walą.

Tak, proszę państwa, nadszedł dzień, kiedy pod mój dach przywleczono, niczym podstępne i mordercze krętki blade, tak zwany "humor" prosto ze szkolnych korytarzy. Dzieci rosną. A będzie tylko gorzej.



poniedziałek, 18 maja 2015

Nic, że droga wyboista, ważne, że kierunek słuszny

Oto, jaką przeszkodę musimy pokonywać w drodze do szkoły.
Wody w tym rowie jest na oko tak prawie po kolana (moje). Czasem jest żółta. Albo brązowa. Dziś była czysta.


Mosteczek z deseczek ugina się i kiedy się na nim stanie takim ciężarem jak na przykład obfita ja, zanurza się częściowo w wodzie.


Droga do szkoły zapewnia w ten sposób ów jakże przyjemny dreszczyk emocji. Czekam aż któreś z dzieci sie w tym korytku wykąpie :)

Po sobotniej komunii czeka nas Biały Tydzień. Szczęśliwie miałam dziś ze sobą Matju, więc mogłam polatać na świeżym powietrzu wokół kościoła. Uczestnictwo w mszy z udziałem kilkudziesięciu trzecioklasistów stłoczonych w mikroskopijnym kościółku przerasta moje możliwości psychiczne.


A na zewnątrz jest całkiem przyjemnie. Chociaż znowu nie udało nam się zobaczyć kucyka księdza proboszcza. Ale znaleźliśmy tabliczkę z jego danymi osobowymi :D


niedziela, 17 maja 2015

Komunistka

Wczorajszy dzień upłynął pod znakiem Pierwszej Komunii Zuzi.
Dzieci od rana kręciły się po mieszkaniu jak ruchliwe psiaki. "Kiedy sie ubierzemy? Kiedy wychodzimy? Kiedy kiedy kiedyyy?"
Miałam szczery i chwalebny zamiar wykonania Zu na głowie jakiejś ozdobnej fryzury. Próbowałam zapleść warkocz, ale wygladał jak niewielki chochoł z rozłażącej się słomy. Próbowałam zakręcić loki, ale włosy za nic w świecie nie dały się zalokować (mimo tego, że trzy dni wcześniej przeprowadzałam lokowanie próbne i wtedy kręciły się bez problemu). W końcu uznałam swoją porażkę, dziecko moje dobre jest i łagodne, więc nie protestowało i pogodziło się z losem.
Wystrojeni, ruszyliśmy do świątyni ;)
Obok przybytku Pana proboszcz trzyma konika. Konik jest, rzecz jasna, niezwykle atrakcyjnym zjawiskiem, moje dzieci też się nie oparły. Niestety konik się schował, więc jedyne co się udało, to wysmarowanie dołu sukni Zu trawą na zielono.


Ania, przyodziana w sukienkę specjalnie na tę okazję zakupioną w Smyku za ciężkie pieniądze, wpadła w taki samozachwyt, że na jej widok nie mogłam zachować powagi. Gibała się i wyginała, wzdychając przy tym "och, jak ja ładnie wyglądam! oooo! ach! jaka jestem piękna!".


Mateusz nie pozwolił się wystroić, i on, jako jedyny, miał w nosie całe zamieszanie ;)

W końcu się zaczęło. Wysłuchaliśmy przemówienia księdza. Potem, razem z pozostałymi rodzicami, wygłosiłam uroczyście "błogosławieństwo nasze niech z tobą idzie w drodze do ołtarza Pańskiego, abyś godnie i radośnie przyjęła ciało Chrystusa", nie myląc się przy tym ani razu, co jest niewątpliwie oznaką działania Ducha Świętego, albowiem tekstowi przyjrzałam sie tylko raz, tuż przed mszą.
Dzieci ruszyły.

Msza trwała miłosiernie krótko, z poprawką na przemówienia, podziękowania, kwiaty i inne tego rodzaju atrakcje. Mieliśmy miejsca siedzące, Mateusz nie skorzystał ze swojego miejsca siedzącego, tylko łaził po mnie jak drzewna żaba. Pod koniec mszy dostał absolutnej korby i zaczął łapać mnie za cycki, pokrzykując na cały kościół "a titi, akuku!", więc uznałam dyplomatycznie, że uprawnia mnie to do opuszczenia lokalu, zabrałam winowajcę i po cichu wywlokłam przed świątynię, gdzie natychmiast zaczął włazić na okręcony białym tiulem słup. Zastanawiam się czy przypadkiem się literki nie pomyliły i zamiast AZS on ma może ADHD.


Po zakończeniu części kościółkowej, przyszła pora na uświęcone tradycją komunijne obżarstwo. Odbyło się w restauracji hotelu Marina Diana w Bialobrzegach. Bo Zalew, bo miejsce do zabawy dla dzieci, bo ładnie tam. I niedaleko.
Jedzenie było dobre, okolica była dobra, tylko pogoda była niedobra bo piździło. Ale nie padalo, co należy Losowi policzyć na plus. Mogło być gorzej.
Dzieci siedzialy przy stole jak psy pociągowe przed wyscigiem. "Możemyy iść sie pobawić?? Możeeemy? Możeeemy? Kiedy możemy iść?"





Najpierw jednakowoż wszyscy musieli sie najeść. Matka też.



Zachowałam się jak na prawdziwego wieśniaka przystało i sfotografowałam swoje jedzenie ;)


Smakowało lepiej niż wyglądało ;)


Dzieci poszły się bawić. Obok restauracji stało takie dmuchane coś do skakania. Fajnie, że stało, tylko niefajnie, że na plaży ;) Dziecięta natychmiast się niefrasobliwie rozzuły i kiedy poszłam ich pilnować, oczom mym ukazały się biegające po brudnym piasku nogi mojej średniej córki. W ślicznych, nowo zakupionych specjanie na tę okazję skarpetkach. Kremowych. W kwiatuszki.
A następnie jej cudna odświętna sukieneczka uświniona na tyłku zegrzyńskim błockiem ;) Cóż, powszechnie wiadomo, że dzieci są albo czyste albo szczęśliwe.
Matju był zachwycony.



Nie mogłam go zostawić samego, więc stałam tak sobie i stałam, pełniąc rodzicielski obowiązek i prezentując mojej Siostrze do aparatu to lewy profil to prawy... :D


Aż  się zbuntowałam, tupnęłam nóżką, bluznęłam i zawezwałam Męża, a sama poszłam obżerać się ciastem, popijać herbatkę i plotkować z zuzinymi Chrzestnymi, których (razem z ich czworgiem przefajnych dzieci) widujemy za rzadko, a szkoda bo cudowni ludzie to są :) Wkleiłabym fotki, ale nie wiem, czy mogę, bo jeszcze nie pytałam.

Koniec końców - impreza się udała, wtopy żadnej nie było, wszyscy wyglądali na zadowolonych. Sama czuję się jakbym przerzuciła tonę węgla, nie wiem czemu, bo moja rola zasadniczo ograniczyła się do bycia przewożoną tu i tam, jedzenia oraz utrzymywania przyjemnego wyrazu twarzy ;) Trochę odwykłam od ludzi ostatnio i to chyba dlatego :)
Następna komunia na szczęście dopiero za dwa lata. ;)