sobota, 3 stycznia 2015

Hartbrejk

Cały dzień byłam radosna, optymistyczna, pełna energii i zabójczo wręcz produktywna. Mój biedny organizm jest nieprzyzwyczajony do takich obciążęń, po południu się poddał.
Czas się oddać zwyczajowej melancholii. Dzisiejszy wieczór sponsoruje szklanka szampana pozostałego po Sylwestrze, zapas chusteczek higienicznych oraz cudne gitary w tej piosence, która leci na repeat i metodycznie łamie mi serce jak Chuck Norris sztachety.



Jest to dobry czas na czytanie wierszy.

"I want to gather your darkness
in my hands, to cup it like water
and drink.
I want this in the same way
as I want to touch your cheek—
it is the same—
the way a moth will come
to the bedroom window in late September,
beating and beating its wings against cold glass,
the way a horse will lower
his long head to water, and drink,
and pause to lift his head and look,
and drink again,
taking everything in with the water,
everything."

—Jane Hirshfield, ‘To Drink’, in Of Gravity & Angels

The Archipelago Of Kisses

We live in a modern society. Husbands and wives don't
grow on trees, like in the old days. So where
does one find love? When you're sixteen it's easy, 
like being unleashed with a credit card
in a department store of kisses. There's the first kiss.
The sloppy kiss. The peck.
The sympathy kiss. The backseat smooch. The we
shouldn't be doing this kiss. The but your lips
taste so good kiss. The bury me in an avalanche of tingles kiss.
The I wish you'd quit smoking kiss.
The I accept your apology, but you make me really mad
sometimes kiss. The I know
your tongue like the back of my hand kiss. As you get
older, kisses become scarce. You'll be driving
home and see a damaged kiss on the side of the road, 
with its purple thumb out. If you
were younger, you'd pull over, slide open the mouth's
red door just to see how it fits. Oh where
does one find love? If you rub two glances, you get a smile.
Rub two smiles, you get a warm feeling.
Rub two warm feelings and presto-you have a kiss. 
Now what? Don't invite the kiss over
and answer the door in your underwear. It'll get suspicious
and stare at your toes. Don't water the kiss with whiskey. 
It'll turn bright pink and explode into a thousand luscious splinters, 
but in the morning it'll be ashamed and sneak out of
your body without saying good-bye, 
and you'll remember that kiss forever by all the little cuts it left
on the inside of your mouth. You must
nurture the kiss. Turn out the lights. Notice how it
illuminates the room. Hold it to your chest
and wonder if the sand inside hourglasses comes from a
special beach. Place it on the tongue's pillow, 
then look up the first recorded kiss in an encyclopedia: beneath
a Babylonian olive tree in 1200 B.C.
But one kiss levitates above all the others. The
intersection of function and desire. The I do kiss.
The I'll love you through a brick wall kiss. 
Even when I'm dead, I'll swim through the Earth, 
like a mermaid of the soil, just to be next to your bones.

Jeffrey McDaniel

Uczę się do egzaminu. "Ocena pierwotna relacji stresowej wg. Lazarusa, trzy opcje: krzywda/strata, zagrożenie, wyzwanie."
Krzywda/strata. Harm/loss. Niektórzy rodzą się z takim właśnie domyślnym ustawieniem. Wadliwe egzemplarze, na które niestety, nie ma gwarancji. 

W międzyczasie życie mija, jest coraz bardziej za późno i coraz mniej mnie to obchodzi. Coraz mniej.

czwartek, 1 stycznia 2015

Caitlin Doughty - "Smoke Gets in Your Eyes: And Other Lessons from the Crematory"

Kto by pomyślał, że przy takiej lekturze będę się uśmiechać.

To opowieść młodej kobiety, dręczonej lękiem przed śmiercią. Zdecydowała się stawić mu czoła i zatrudniła się w... krematorium. A doświadczenia, które tam zebrała nie tylko pomogły jej uciszyć własne demony, ale i wyciągnąć rękę do podobnych sobie skazańców.

Łagodna, refleksyjna książka, pokazująca jak bardzo zachodnia cywilizacja zatraciła się w zakłamywaniu śmierci i do czego taki stan rzeczy prowadzi. Autorka studiowała historię średniowiecza i w tekście napotkać można różne średniowieczne smaczki, ale nie tylko... Mamy również przegląd zwyczajów pogrzebowych z różnych stron świata (najbardziej mnie zainteresował rytuał brazylijskiego plemienia Wari', które swoim zmarłym okazywało najwyższy szacunek poprzez upieczenie ciała na ruszcie i konsumpcję. Pradawną tradycję wykorzeniono siłą i teraz Wari' mają nakaz grzebania zmarłych w ziemi. Bez obróbki termicznej.).

Fascynujące są tajniki zawodu przedsiębiorcy pogrzebowego. Caitlin nie szczędzi szczegółów, a te, mówiąc wprost, robią spore wrażenie nawet na obiektach tak zaprawionych w makabrze jak ja. A wszystko spokojnie, z lekkim humorem, bez epatowania grozą i eskalacji emocji.

Trochę głupio powiedzieć, że opowieść z krematorium jest ciepła. ;) Ale ona JEST ciepła. W kojący i nienachalny sposób podstawia czytelnikowi pod nos najprostszą, najbardziej elementarną prawdę, z którą niemal nikt nie jest w stanie się zmierzyć. Zmusza do zastanowienia się nad tym, przed czym uciekamy, mimo iż doskonale wiemy, ze nie da się odbiec daleko.

Jak zwykle, kilka cytatów:

"Exposing a young child to the realities of love and death is far less dangerous than exposing them to the lie of the happy ending. Children of the Disney princess era grew up with a whitewashed version of reality filled with animal sidekicks and unrealistic expectations. Mythologist Joseph Campbell wisely tells us to scorn the happy ending, "for the world as we know it, as we have seen it, yields but one ending: death, disintegration, dismemberment, and the crucifixion of our heart with the passing of the forms that we have loved."

"The Portugese have a word with no equivalent in English, saudade, which indicates a longing, tinged with nostalgia, madness and sickness over something you have lost."

"... a body is chemically embalmed, then laid in a sealed casket, which is then placed in a heavy concrete or metal vault beneath the earth, surrounding the body in several layers of artificial embrace, separating it from the world above. The headstone is placed on top of the whole affair, like the cherry on a death-denial sundae."

"If decomposing bodies have disappeared from culture (which they have), but those same decomposing bodies are needed to alleviate the fear of death (which they are), what happens to a culture where all decomposition is removed? We don't need to hypothesize: we live in just such a culture. A culture of death denial.
The denial takes many forms. our obsession with youth, the creams and chemicals and detoxifying diets pushed by those who would sell the idea that the natural aging od our bodies is grotesque. Spending over 100 billion dollars a year on anti-aging products as 3,1 million children under five starve to death. The denial manifests in our technology and buildings, which create the illusion that we have less in common with road kill than with the sleek lines of a MacBook."

Cytat poniższy bardzo dobitnie przemówił do matki we mnie:

"In many ways, women are death's natural companions. Every time a woman gives birth, she is creating not only a life, but also a death. Samuel Beckett wrote that women 'give birth astride of a grave'. Mother Nature is indeed a real mother, creating and destroying in a constant loop."

Mocne. Ale podoba mi się.

Nie powiem, żeby moja relacja z własną śmiertelnością zmieniła się jakoś drastycznie po tej lekturze. Ale Caitlin Doughty wniosła w moją skołataną duszę odrobinę spokoju. Za co jestem jej... hmmm... dozgonnie (przepraszam, nie mogłam się powstrzymać ;) ) wdzięczna.

Don't give up



In this proud land we grew up strong
We were wanted all along
I was taught to fight, taught to win
I never thought I could fail

No fight left or so it seems
I am a man whose dreams have all deserted
I've changed my face, I've changed my name
But no one wants you when you lose

Don't give up
'Cause you have friends
Don't give up
You're not beaten yet
Don't give up
I know you can make it good

Though I saw it all around
Never thought I could be affected
Thought that we'd be the last to go
It is so strange the way things turn

Drove the night toward my home
The place that I was born, on the lakeside
As daylight broke, I saw the earth
The trees had burned down to the ground
Don't give up
You still have us
Don't give up
We don't need much of anything
Don't give up
'Cause somewhere there's a place
Where we belong

Rest your head
You worry too much
It's going to be alright
When times get rough
You can fall back on us
Don't give up
Please don't give up

Got to walk out of here
I can't take anymore
Going to stand on that bridge
Keep my eyes down below
Whatever may come
And whatever may go
That river's flowing
That river's flowing

Moved on to another town
Tried hard to settle down
For every job, so many men
So many men no-one needs

Don't give up
'cause you have friends
Don't give up
You're not the only one
Don't give up
No reason to be ashamed
Don't give up
You still have us
Don't give up now
We're proud of who you are
Don't give up
You know it's never been easy
Don't give up
'Cause I believe there's the a place
There's a place where we belong

środa, 31 grudnia 2014

Si rok

Ładne słówko, "si". To staropolski zaimek wskazujący, oznaczający "ten". "Do siego roku" działa na zasadzie "do jutra" - czyli "do zobaczenia wkrótce" :) Piękna jest mowa nasza ojczysta, czyż nie? :)

Tym filologicznym akcentem kończę kolejny niełatwy rok. Wszyscy naokoło czynią postanowienia. Ja mam - realistycznie - tylko jedno: wyrzucić z mojego słownika słowo "powinnam". Bo pozbawia energii, nastraja negatywnie, ciąży jak stukilowa kula u nogi. Obniża samoocenę, a moja samoocena bywa już tak niska, że jak ją coś jeszcze obstruga to będzie ujemna. Trzeba się ratować.

Sylwestra spędzę w piżamie, pod kocykiem, obserwując fajerwerki przez okno. I dobrze mi z tym. Przewiduję relaks i spokój. Kiedy już dzieci padną spać, oczywiście. Na razie mam w domu coś, co przypomina zoo, w którym nakarmiono zwierzaki LSD a następnie pootwierano klatki.

Wszystkiego dobrego w nowym roku :)


I jeszcze jedne życzenia, IMO trafne i przemyślane ;)


9 lat temu...

O tej porze wygladałam, khem khem, tak...


Dwie godzinki później wyglądałam jeszcze całkiem żwawo... Kroplówka dopiero zaczynała działać ;)


A potem... o 16.05...



... nadeszła Zuzia, głośno oznajmiając swoje niezadowolenie z zaistaniałej sytuacji ;)

Wszystkiego najlepszego, Córciu! :D Nie masz lekko, ale radzisz sobie doskonale :)


wtorek, 30 grudnia 2014

Archive - "Axiom"

Kilka scen zapada w pamięć. Muzyka zapada z całą pewnością. Nie powinnam oglądać takich rzeczy, bo moja odporność emocjonalna jest obecnie równa zeru, ale nie umiem się powstrzymać. Chyba potrzebuję współodczuwania na jakimś poziomie, a to jedyna dostępna mi opcja.

Fryzura

Problemy z długimi włosami. Wszystko prawda.


poniedziałek, 29 grudnia 2014

Dobranoc

Cudne. Przywodzi mi na myśl TĘ książkę. Czarnoszarość, bezruch, smutek. Hymn do żalu i straty. I nieuchronności. This place is crazy, God, it's so cold.



It's so cold.

Żyrafa

Bardzo pozytywny filmik o tym, że bycie żyrafą nie jest takie złe. Żeby tylko ludzie się tak nie gapili...

niedziela, 28 grudnia 2014

Łyżwy

Nadszedł czas by zapoznać dzieci z lodowiskiem. Wczoraj Mąż kupił im łyżwy, dziś pojechaliśmy je wypróbować.
Powiem tak: przygotowanie się do wyjścia zajęło nam ponad godzinę. Wszyscy z wyjątkiem mnie ubierali się w opcji "idę piechotą na biegun północny". Nie pojmuję po co, bo IMO na lodzie trzeba mieć swobodę ruchów, zwłaszcza jak się człowiek uczy, ale co ja tam wiem, i tak nikt mnie nie traktuje poważnie. Zamknęłam się więc i uzbroiłam w cierpliwość.
Dojechaliśmy na miejsce, doczłapaliśmy się z parkingu na ślizgawkę, zapłacilismy za wstęp... i kolejne pół godziny spędzone na zakładaniu dziewczynkom i Mężowi łyżew. Dziewczynki same jeszcze się nie obsłużą, Mąż owszem, ale on ma hokejówki, których sznurowanie zajmuje całą wieczność. A jest to, dodajmy, człowiek miłujący precyzję. Sznurował więc, a panienki stały i obserwowały śmigających łyżwiarzy.


Ja nie mam łyżew, na wypożyczonych nie lubię jeździć, więc podjęłam się opieki nad Matju (troje dzieci wywalających się na lodzie to by było za dużo do ogarnięcia dla Męża, który, nawiasem mówiąc, założył łyżwy po raz pierwszy od 12 lat) oraz sporządzania dokumentacji fotograficzno-filmowej.

Na pierwszy ogień poszła Zu. Nie bała się, nie wrzeszczała i chwała jej za to.


Na lodzie, jak zwykle, było między innymi kilku panów lekko siwych, mocno wyluzowanych i nadprzeciętnie zwinnych, którzy jeździli jakby fruwali. Ania, przyklejona do barierki, przyjrzała się im dokładnie i stwierdziła: "eee, mamo, patrz jakie to łatwe. Już wszystko wiem, umiem to robić lepiej od Zuzy."
Przezornie stłumiłam śmiech.
Ania wytelepała się na lód i natychmiast rozjechała się na wszystkie strony jak przydeptana rozgwiazda. Wydawała się mocno zdziwiona takim obrotem sprawy. No przecież to takie łatwe miało być :D
Z pomocą taty jakoś posuwała się do przodu ;) Na szczęście humor jej nie opuszczał :)



Dziewczynki pełzały sobie spokojnie na uciekających nogach, przyczepione do barierki. Mąż kursował między nimi. Ja ogarniałam zniesmaczonego Matju, który chciał koniecznie tak jak dziewczynki i nie przyjmował odmowy do wiadomości.


Kiedy któraś z nich była w pobliżu, Matju pokrzykiwał: "Ziuzia, Ania, musicie puścić! Paćcie jak wsiści jeźdżiom tylko wy nie jeździcie! Tam, na środku!". Najwyraźniej jemu też się zdawało, że to takie łatwe ;)
Pobyt na lodowisku zakończył się spektakularnym klapnięciem, wykonanym przez Zu do spółki z Tatą. Pozbierali się i już można było jechać do domu :)



Konkluzje są takie - 1) Potrzebuję łyżew. 2) Troje na raz to za dużo, należy ustalić grafik kto i kiedy bedzie łyżwowany na zmianę. 3) Trzeba przyjeżdżać rano, zanim zrobi się tłum.