Kolejny dzień, kolejny spacer;) Tym razem Anka zafundowała mi horror pod tytułem "masz mnie nakarmić tu i teraz" przy czym "tu" oznaczało ławeczkę przystanku autobusowego w szczerym polu, owiewaną lodowatym wiatrem (wiaty oczywiście nie było).
Przed wyjściem z domu usiłowałam Ssaka zatankować, ale Ssak stawiał tak zacięty opór, że odpuściłam. Zaczęłam tego żałować natychmiast po wyjściu, kiedy Głodzilla zawyła wielkim głosem o mleko. Przeszłam kilometr z Zuzą na plecach (przynajmniej ona nie sprawia chustowych problemów) i wrzeszczącym wózkiem, aż dotarłam do wyżej wspomnianego przystanku na zadupiu. Poddałam się, zasiadłam i usiłowałam podać Głodzilli dystrybutor ;) ale ona tak się zapamiętała we wrzasku, że jakoś nie dała rady sie przyczepić. I oczywiscie wrzeszczała dalej. I tak sobie siedziałyśmy - ja z mleczarnią na wierzchu, usiłując zrobić cokolwiek co zamknie wrzeszczącą paszczę i Młoda, cała w czerwone cętki od płaczu. Do tego przenikliwy, obrzydliwie zimny wicher wciskający się wszędzie. I Zuza, biegająca wokoło i usiłująca się zamoczyć w kałuży, upaprać w piachu i wybiec na ulicę (jak Młoda je, to niestety nie mogę krzyknąć ani nawet nic głośniej powiedzieć, zaraz sie rozprasza, z jedzenia nici i wielki ryk; więc próbowałam Zuzię kontrolowac szeptem i wyrazistą mimiką, bez efektu oczywiście;)
W końcu jakoś się udało... Młoda zatankowała, uspokoiła się, wyrównał jej sie koloryt;) i mogłyśmy pójść dalej.
Ale jak mi ktoś powie że karmienie piersia jest WYGODNIEJSZE od butelki to chyba będę bić ;)
Oto Głodzilla odsypiająca szok:
A tak wyglądała po obudzeniu :)
To cel naszego spaceru - mieszkańcy pobliskiej stadniny:
Zuzia nawiązała kontakt:
ten z włochatymi nogami szczególnie mi sie podoba, ale nie chciał podejść do ogrodzenia ;)
Zuza usiłowała spożyć podejrzanie wyglądające czerwone jagódki:
Pomimo to, spacer można zaliczyc do udanych: