piątek, 2 grudnia 2011

Lęk

Pojawia się spodziewanie, zazwyczaj nad ranem, kiedy ciało jeszcze domaga się snu a dziecko już domaga się pobudki. Drżenie rąk, miękkie kolana, duszności, mdłości, zawroty głowy. Sporo wysiłku trzeba włożyć w pokonanie oporu powietrza, żeby wstać i pójść do swoich zajęć. Podczas dnia znika... albo nie.
Od kilku dni taka wewnętrzna szarpanina nie wiadomo z kim i o co pochłania 3/4 mojej energii życiowej.


Przy tej piosence przechodzą mnie ciarki. Różnej natury.



Tłumaczenie ze staroirlandzkiego:

"i am eve great adam's wife
it is i that outraged jesus of old
it is i that stole heaven from my children
by rights it is i that should have gone upon the tree
i had a kingly house at my command
grievous the evil choice that disgraced me grievous
the chastisement of the crime that has withered me
alas my hand is not clean

it is i that plucked the apple
it overcame the control of my greed
for that women will not cease from folly
as long as they live in the light of day
there would be no ice in any place
there would be no glistening windy winter
there would be no hell there would be no sorrow
there would be no fear were it not for me"

czwartek, 1 grudnia 2011

10 lat temu...

... w Pałacu Ślubów na Starym Mieście...
 ;)









Ach jacyż byliśmy piękni i młodzi ;) 
Żeby mi nie było smutno, Najlepszy z Mężów, aktualnie w podróży służbowej, nakierował mnie zdalnie przez telefon na pudełko belgijskich pralinek, ukryte w szafie ;) Zasiadam niniejszym do konsumpcji i z okazji rocznicy polewam wszystkim ;)  :


środa, 30 listopada 2011

I love you baby

Nie mogłam się oprzeć temu zdjęciu, jest urocze :) Pani wygląda znakomicie, jak na położnicę, chciałabym się tak ślicznie prezentować przy moich porodach ;)


Zdjęcie ze strony National Geographic.

Ania powiedziała...

Wychodzimy z przedszkola wieczorową porą.
Ania patrzy na niebo.
- Ooo, mamo zobac, ktoś znowu uglyzł księzyc i jest popsuty... Musim go naplawić!
 :)

wtorek, 29 listopada 2011

Syzyf o poranku

Mąż wybył na cały tydzień. Podejmuję nierówną walkę z logistyką.
Budzę się o 5 rano, Mateo miauczy. Przekręcam się na bok, żeby go zakneblować barem mlecznym i... auuuuuu! - ból piersi czuję aż w zębach i paznokciach. Zastój pokarmu. Uroki macierzyństwa. Gorączka, dreszcze, mać mać mać... No nic, zajmę się tym później.
Wypełzam z ciepłej pościeli, czując się jak noworodek wyrywany przemocą z łona matki ;) Biorę kwękającego syna, przewijam, sadzam w kuchni w foteliku, obwieszam zabawkami. Dziewczynki już wstały. Śniadanie to wyzwanie: nie chcę z mięskiem, chcę z dżemem! A mogę zjeść pół? Nie lubię sałaty! A czy jak zjem kanapkę to dostanę czekoladę? Przy stole panienki bija się, przepychają, wyrywają sobie talerze. Dżem ląduje na piżamkach. Rozpacz - mamoooo jestem bruuuudnaaaaa, to jej winaaaaa! Wytrzyj mnie! Biegam w piżamie, wycieram, rozdzielam, podaję picie, dopinguję do szybszego jedzenia. Mateo kwęka. Nie mam czasu zjeść, z głodu jest mi słabo.
Potfory najedzone, czas na wyzwanie drugie: ubieranie. Mamo, dlaczego spodnie? Ja nie chcę iść w spodniach, chcę sukienkę! Nie założę spodni! Nie, ta bluzka nie pasuje, chcę inną! Zuzia, zaopatrzona w odpowiednio dobrany zestaw odzieży idzie się przebierać do drugiego pokoju. Nerwowo patrząc na zegarek, walczę z Anią, która stawia bierny opór. Mamo, nie chcę iśc do przedszkola, chcę się bawić w domu! Staje/siada/kładzie się i odmawia współpracy. Tłumaczę, perswaduję, namawiam, w końcu rzucam kuchenną łaciną. Głodna jestem. Nadal w piżamie. I pierś mnie boli przy każdym ruchu. Mateo kwęka, kwękanie powoli przeradza się w cichy (na razie) ryk. Taki mały ryczek. Zaglądam do pokoju. Zuzia, z rajstopami założonymi na jedną nogę zamarła przed telewizorem. Trafia mnie ciężki szlag. Wyłączam telewizor i dobitnie oznajmiam co myślę o takim zachowaniu. Patrzę na zegarek. Jezu, muszę się ubrać... Mateo porykuje. Ania domaga się mycia ząbków. Myję anine ząbki, drugą ręką usiłuję się rozebrać. Zuzia usiadła na podłodze i w ramach protestu siedzi, w samych, za przeproszeniem, gaciach, nie robiąc nic. Przed oczami mam czerwień i bliska jestem złapania któregoś z potomków i rozsmarowania po ścianie. Głośno daję wyraz niezadowoleniu. Potomstwo pojęło, że matka osiągnęła stan kosmicznego wmurwienia i zaczęło wreszcie opornie współpracować. Panny ubrane, zęby umyte. Mamo, a zrobisz mi kucyki? Patrzę na zegarek. Mateo ryczy coraz głośniej. Ja nadal w piżamie. Z głodu kręci mi się w głowie. O Boże, zapomniałam o kanapce dla Zuzi do szkoły... Szybko. Mamo, a zrobisz mi kucyki? Tak, @#$%^ za chwilkę, córko. Pakuję zuzine drugie śniadanie. Robię jej na głowie te cholerne kucyki. Ania też chce kucyki. Aniu, ale ty masz za krótkie włosy... Ale ja chcęęęęęę!!!! Zrób mi kucyyyykiiiii!!!! Chcęęęęęę!!!! Do wtóru Ani wyje Mateusz. Usiłuję nie słuchać, pędzę do szafy, wrzucam na siebie cokolwiek. Nie uczesałam się, nie miałam czasu umyć się ani zjeść, trudno, na głowę czapka, w sumie dla kogo mam się stroić, ch*j z tym. Łapię suchą bułkę, popijam wodą z dzbanka.
Dziewczynki, ubierajcie się. Zakładajcie buty. Aniu, gdzie masz buty? Tam. To wstań i weź. Nie! Ty mi daj! Weź mówię! Zuzia podaje Ani buty. Dziękuję Zuzi. Ania krzyczy - ale ja chciałam samaaaa! Rzuca butami w kąt. Mateo wrzeszczy na wysokich obrotach. Muszę go przewinąć i ubrać do wyjścia. Ania z fochem w pełnym rozkwicie płacze i tupie. Mam ochotę jej, za przeproszeniem, wyrąbać z liścia, prosto w wykrzywioną złością buzię. Powstrzymuję się ostatkiem sił. Stanowczo mówię: Aniu, zakładaj buty. Ania poddaje się i powoli jak żółw ociężale zaczyna się ubierać.
Mateo zapakowany w kombinezon zaczyna wrzeszczeć dwa razy głośniej. Ania przy każdej czynności nadal stawia opór. W końcu wychodzimy. Ania otwiera mi drzwi. Przy drugich drzwiach czatuje Zuzia, Ania ubiega ją i otwiera i te. Zuzia dostaje szału, bo przecież ona chciała. Popędzam towarzystwo, skręcam w stronę podjazdu dla wózków. Zuzia idzie ze mną. Ania chce iść schodami z Zuzią. Zuzia jest zła i nie chce. Schodzę z wózkiem, za mną drepce Zuza, narzekając pod nosem. Ania stoi na szczycie schodów i wyje w pełnej histerii. Pośpieszcie się, kurważ mać, musimy iść! Mateo  krzyczy w wózku. Fuck my life.
Zostawiam wózek, ściągam rozwrzeszczaną Anię ze schodów. Idziemy. Ania płacze, wyrywa się, chce uciekać. Zuzia krąży wokół wózka, nie mogąc się zdecydować po której stronie chce iść. Mateusz krzyczy.
Tak docieramy do przedszkola. Mat po drodze zasypia. Ufff.
Zostawiamy Anię w przedszkolu. Jeszcze nie koniec atrakcji, czeka nas półtora kilometra do szkoły. Zuzia jest dzieckiem już niemal uczłowieczonym i nie sprawia większych problemów. Tylko chodzi strasznie powoli. Ogląda każdy kamyk, każdą interesującą wypukłość chodnika, rozpoznaje marki samochodów na ulicy. O mamo, opel! A to tołdi! Co??? Tołdi! Aaaa, audi. Pospiesz się, w szkole pani na ciebie czeka. Idę, za mną Zuza, co parę kroków się zatrzymuje. Muszę stawać i na nią czekać, kiedy wózek się zatrzymuje, Mateusz wyraża protest. Głośno. Jezu, dziecko, miej litość do cholery, chodźże. Pierś nadal boli, coś z tym muszę zrobić.
Docieramy do szkoły, dźwigam Mateo w gondoli, pomagam Zuzi się rozebrać, weszła do sali, o dobry Boże co za ulga.
Pięć godzin względnej ciszy i spokoju, nie licząc młodego, rzecz jasna. Ale młody solo to zupełnie co innego niż młody w obstawie siostrzyczek.
Życie powoli mi wraca.
Jutro rano powtórka.

poniedziałek, 28 listopada 2011

Zwierzątka

Zuzia miała dziś w szkole zajęcia z weterynarzem. Wracając do domu, rozważała, jakie zwierzę chciałaby mieć.

- Nie chcę psa, wolę świnkę morską, bo nie musi spacerować. Albo kota, bo ma kuwetę. A czy świnka morska robi kupy? Tak? Trzeba sprzątać? To lepiej nie. To ja chcę żółwia. Żółw nie robi kup, tylko gryzie.

Objaśniłam, że owszem, po żółwiu też trzeba sprzątać. Zuzia rozsądnie podsumowała:

- To wiesz co, mamo? Ja poczekam aż urosnę.

Mam bardzo rozsądne dziecko. I pioruńsko leniwe ;) Ach te geny ;)

niedziela, 27 listopada 2011

Ku pokrzepieniu serc

Infirmeria

W domu mikroszpitalik - Ania od 3 tygodni nie może się pozbyć wirusa, a od wczoraj do glutoklubu dołączył Mateusz. Mnie cały czas męczy zapalenie dziąseł. Zasadniczo mogłabym tak wyliczać jeszcze długo, ale nie spałam dziś prawie wcale i ledwie trafiam palcami w klawisze.
Weekend masakruje jak zwykle. Panienki nie potrafią zachowywać się cicho, ich wrzaski i przepychanki budzą młodego, on biedny płacze, one kwiczą, a ja chodzę jak odbezpieczony granat i trzęsą mi się ręce.
Mamo, zrób mi śniadanie, daj mi wody, ale nie tej ja nie chcę teeeeej! Ja chcę bąbelkowej! Nie zjem z pasztetem, daj mi czekolady, chcę z czekoladą! Mamo a Ania powiedziała, że to jej miś a to jest mój! Mamo a Zuzia nie chce się podzielić naklejkami! Mamo! Mamo! Mamo!
Cóż mogę rzec...
SPARTAAAAAAA!

Na deser zdjęcie młodego czytelnika:



Moja natura DJa domaga się podkładu muzycznego na dzisiejszy dzień. Pasuje mi tylko to ;)
I'm still aaliiiiveeee yeah