sobota, 13 sierpnia 2011

Wróciliśmy :)

Wczoraj po południu wyszliśmy ze szpitala. Kwitłam tam 9 dni ze względu na nasiloną żółtaczkę Młodego.
Dziękuję wszystkim za kciuki, ciepłe myśli i wsparcie :)))

Czas na zwyczajowe porodowe opowieści grozy :P Było to tak...
4 sierpnia wieczorem udaliśmy się do szpitala na macane badanie. Krótko trwało, bardzo bolało, kto przeżył ten wie a kto nie przeżył niech się cieszy ;) Potem położna wysłała nas na dwugodzinny spacer. Poczułam jakieś małe, sympatyczne skurcze, ucieszyłam się że to może już niedługo; poszliśmy. Zdążyłam wciągnąć cynamonową bułeczkę i parę łyków kawy w Starbucksie, nacieszyłam oko widokiem wieczornego miasta (po raz pierwszy od lat ;) i trzeba było wracać.
O 22.00 znaleźliśmy się z powrotem w szpitalu. Położna kazała nam czekać na izbie przyjęć, bo na porodówce nie było miejsca, jak to zwykle w szpitalu św Zofii bywa ;) Żeby przyspieszyć akcję, bo, jak wiadomo poród to coś co każdy chciałby mieć jak najszybciej za sobą, przebiła pęcherz płodowy. No i od tego momentu wyjście było tylko jedno - urodzić :) Odetchnęłam z ulgą że to już dziś. Nareszcie.
Czekaliśmy na miejsce, skurcze robiły się coraz dłuższe i coraz mniej przyjemne, że się tak eufemistycznie wyrażę. W końcu któraś pacjentka zlitowała się i urodziła ;) posprzątali, i tak trafiliśmy do sali o wdzięcznej nazwie "Agrestowa" :) Na widok łóżka porodowego zrobiło mi się cokolwiek słabo, a myśl o tym, że mam się rozdwoić i nie ma innego wyjścia zdała mi się coraz mniej atrakcyjna ;P
Bolało i bolało, pomału zaczynałam mieć dość. Duch we mnie upadł i złapał mnie "kryzys siódmego centymetra", zjawisko znane na porodówkach całego świata - moment kiedy rodząca JUŻ NIE MOŻE (błagam, zróbcie mi cesarkę, vacuum, kleszcze, znieczulenie, cokolwiek, żeby tylko przestało boleć) a wszyscy stanowczo powtarzają jej, że MUSI...
9 cm. Odpłynęłam. Świat zawęził się do łóżka, dłoni męża, którą kurczowo ściskałam i mojego krzyku. Powiem tylko, że przez dwa dni potem bolało mnie gardło ;)
Ominęła mnie tym razem wątpliwa przyjemność epizjotomii. Ale coś za coś - akcja trwała znacznie dłużej. I była bardziej męcząca. Współczuję młodemu, to musiało być dla niego równie mało przyjemne. Ale zniósł swój los dzielnie - wylazłszy do połowy otworzył oczęta, rozejrzał się i, zamiast zapłakać, jak normalne dzieci, zaczął gadać - "eee", "yyy", "iii", chrząkać, pokasływać i wydawać różne inne dźwięki. Wszystkich obecnych w sali szalenie to rozbawiło, z wyjątkiem mnie, oczywiście, bo byłam zbyt zajęta czym innym ;)
Wewnętrzny w końcu się ostatecznie uzewnętrznił, trochę się przy tym podarłam i trzeba było mnie pozszywać ;) a potem już sielanka-przytulanka.





Czwartego dnia po porodzie Mateuszowi nasiliła się żółtaczka. Dostaliśmy specjalne łóżeczko do naświetlania, biedny kurczak musiał się na nim grillować cały czas. Był śpiący, nie chciał jeść, chudł. Strasznie było mi go żal.


Bilirubina spadała bardzo powoli, utrzymanie go na tym solarium było prawdziwym wyzwaniem, boli mnie kręgosłup od karmienia w przedziwnych pozycjach.
Żółtaczka trochę uszkodziła mu wątrobę, dostaliśmy leki, które w ciągu kilku tygodni powinny pomóc.



W szpitalu było całkiem miło, trzyosobowa sala, niemal codziennie zmieniały się współspaczki, mnóstwo ludzi, mnóstwo historii :) Coś w rodzaju wakacji :) No i podreperowałam sobie samoocenę, wszyscy pytali czy to pierwsze dziecko, bo ja tak młodo wyglądam ;)
Wczoraj wróciliśmy do domu, dziewczynki dopadły braciszka, a sam braciszek doznał tak głębokiego szoku, że nie mógł usnąć przez 4 godziny ;)
Zanim okrzepniemy, minie trochę czasu. Trzeba wpisać Mateusza w rodzinny wzór :) Na razie mam uczucie, że wszystko mnie przerasta, popłakuję,  jestem beznadziejna, sama jedna, biedna, nikt mnie nie kocha, nikt mnie nie lubi... Ot, zwykły okołodzieciowy taniec hormonów :)