Na biurku wykładowcy stała spora skrzynka a w niej jabłka z naklejką "witaj w SWPS"
Budynek jest duży i skomplikowany, zgubiłam sie w nim co najmniej raz. Ale mają stoiska, gdzie można kupić herbatkę i kanapki, więc nie jest źle.
42 osoby w grupie. Sporo.
Dużo pracy. Sporo stresu, zwłaszcza jeśli ktoś czuje się niezbyt pewnie i nie ma skłonności do hurraoptymizmu. Szczypta ironii - połowę dzisiejszych zajęć stanowiła psychologia stresu. Ale nie przeszliśmy jeszcze do metod radzenia sobie ze stresem, więc czuję się niejako usprawiedliwiona.
Po całym dniu spędzonym na zajęciach wróciłam do domu, gdzie, łagodnie mówiąc, panowały warunki dalekie od idealnych.
Ilość rzeczy do zrobienia oraz niemal całkowita niemożność zrobienia tychże rzeczy (weekend, wszyscy w domu) wywołują u mnie specyficzny stan. Stan, w którym mam ochotę położyć się na dachu z owocem geniuszu generała Michaiła Kałasznikowa.
Jutro zjazdu dzień drugi.
Jestem wewnętrznie rozdarta między lękiem okołoedukacyjnym a potrzebą oddalenia się od domu na jak największą odległość.
Na koniec dnia Matju, podczas kąpieli, zdołał wylać do wanny mniej więcej 40 złotych w postaci różnych kosmetyków. Osobiście odczuwam chęć wylania do kanałów 20 złotych. W postaci wina. Po przefiltrowaniu przez mój zmemłany organizm.