sobota, 25 grudnia 2010

I znowu kusząca Kanada

Tytuł Fiedlera przychodzi mi na myśl, mimo, że nie "znowu" a pierwszy i, prawdopodobnie ostatni, raz. Otóż, wyjeżdżam na cały tydzień do Kanady odwiedzić moich best friendów :)
I to zupełnie SAMA. Będę bez dzieci po raz pierwszy, odkąd zaszłam w pierwszą ciążę, czyli od prawie 6 lat. To cud, w który uwierzę naprawdę dopiero, kiedy zasiądę w samolocie :)
Od trzech dni nie bardzo mogę skupić się na czymkolwiek, denerwuję się czy aby sobie na pewno poradzę. Do tej pory zawsze latałam z mężem, i to tylko na krótkie trasy. Małżonek załatwiał wszelkie formalności, czuwał nad logistyką, a ja w charakterze łaskawej księżniczki mogłam się skupić na przyjemnościach podróży. Teraz będę sama i to w obcym kraju i w obcym języku :)
Mąż twierdzi, że na lotnisku trudno się zgubić, ale co on tam wie, lata co kilkanaście dni po całym świecie i dla niego podróż samolotem to po prostu przemieszczenie się z punktu A do punktu B, dla mnie natomiast taka daleka podróż to przygoda życia :)


środa, 15 grudnia 2010

Zuzia powiedziała...

Ja: Córciu, a jaki wyraz zaczyna się na literkę "b"?
Zuzia: ???
Ja (podpowiadająco): To coś jest żółte, zakrzywione i do jedzenia.
Zuzia: makaron?!

:))

Żeby zdrowe zęby mieć...


Ania ma próchnicę. Na dwóch zębach. Jaka szkoda, że przy ostatnim lapisie (luty 2010) nikt w klinice nie powiedział mi, że lapis trzeba powtarzać co 3 miesiące. Nie miałam pojęcia i poszłam z Anią na kontrolę dopiero tydzień temu. Lapis oczywiście już dawno się wypłukał, cudem próchnica nie rozniosła się po całej paszczy i zainfekowane są nadal tylko dwa zęby. Jednakowoż jeden z nich był tak wyżarty, że trzeba było borować.
Kto był z dwuipółletnim dzieckiem w takiej sytuacji, wie co to znaczy. Mnie na samo wspomnienie łapią drgawki, więc nie będę się wdawać w szczegóły. W każdym razie, pacjentka przeżyła, ja również, do zęba założono tlenek cynku, z poleceniem uzupełniana co trzy miesiące, do momentu aż pacjentka da sobie dokładnie wyczyścić ząb i założyć plombę.
Na ścianie gabinetu wisiał plakat z Myszką Elinką (na górze, dla niebędących w temacie, poglądowa fotka tejże, znaleziona w sieci) . Gdy tylko namierzyło go moje wychowane na MiniMini dziecię, radośnie zawołało -" OOOO, mama, pać, Stewart Malutki!!! Ciem Stewarta!!!". Pan doktor, wielce ubawiony, obdarował Anię książeczką z wierszykiem o Myszce Elince, którą to książeczkę oglądamy i czytamy jakieś czterdzieści razy dziennie.

środa, 1 grudnia 2010

Bunt dwulatka

Podobno nie istnieje coś takiego jak "bunt dwulatka", a cała ta kołomyja z buntowaniem startuje dopiero około 2,5 roku życia. U nas właśnie wystartowała.
Anka wpada w histerię średnio siedem do dziesięciu razy dziennie. Chcę sukienkęęęęę, nie chcę sukienkiiii, chcę piżamkęęęęe, nie chcę piżamkiii, daj mi ciasteczkooooo, nie chcęęęę nieeeee nieeeeeeeee!!!!
Kiedy Zuzia była na podobnym etapie, myślałam, że to ciężki przypadek. Niniejszym przepraszam moją starszą córkę za te niecne posądzenia. Zuzia nigdy nie darła się AŻ TAK jak jej młodsza siostra. Ania wyje jak kojot, zachłystuje się, dusi się, sinieje, rzuca się na podłogę, ciska się na oślep, macha rękami i nogami. W furii nawet raz ugryzła mnie w policzek, i to bynajmniej nie symbolicznie. Kilkakrotnie pogryzła swoją, o trzy miesiące młodszą, koleżankę. Gwoli sprawiedliwości należy dodać, że koleżanka też ją pogryzła :)
Czekam z utęsknieniem kiedy ten szarpiący nerwy etap minie, chociaż na kilka tygodni. Z doświadczenia wiem, że muszę poczekać jakieś półtora roku :)
Uzbrajam się w cierpliwość i spory zapas melisy. Może Mikołaj przyniesie jakąś rózgę pod choinkę? Czasem by się przydała ;)

wtorek, 23 listopada 2010

Wędrówki lud(zi)ów i ludzików.

Powracam oto na łono blogosfery, mając nadzieję na powrót pisarskiej weny, mimo niesprzyjających okoliczności.
Noc z soboty na niedzielę była zaiste niezwykła. Tak niezwykła, że czuję wewnętrzną potrzebę opisania jej sobie ku pamięci.
Otóż, sąsiedzi mieszkający nad nami urządzili imprezę. A w zasadzie IMPREZĘ. Zastartowali około dziewiątej wieczorem i z minuty na minutę robiło się coraz głośniej. Nie zmrużyłam oka, zestresowana hałasem i świadomością, że w niedzielny poranek muszę wstać o szóstej i udać się na lekcję jazdy, pierwszą po czterotygodniowej przerwie. Im bardziej chciałam zasnąć (prowadzenie samochodu wymaga przecież chociaż minimum przytomności, przynajmniej u początkujących) tym bardziej sen mnie lekceważył. O północy, kiedy piekły mnie oczy ze zmęczenia a głowa na poduszce podskakiwała do rytmu superhitu "Words don't come easy" przelała się czara goryczy. Zwlokłam się z łóżka jak zombie, złapałam telefon i od zaprzyjaźnionej sąsiadki zza ściany zażądałam podania numeru do ochrony osiedla. Wybranie numeru do ochrony zajęło mi prawie 10 minut, bo z furii trzęsły mi się ręce do tego stopnia, że wypadł mi telefon.
Ochrona stanęła na wysokości zadania, rytmiczny łomot nieco ścichł, takoż tupanie i śpiewy chóralne. Zaczęłam zapadać w nerwowy sen. Ten moment wybrała sobie moja młodsza córka - przybłąkała się do naszego łóżka i zażądała picia. Byłam bliska apopleksji, ale powściągnęłam nerwa, napoiłam, zasnęła. Godzina pierwsza z minutami. Na górze nadal trwa impreza, w średnim natężeniu. Zaczęłam zapadać w nerwowy sen, stres związany z koniecznością zaśnięcia (ta jazda, ratunku) osiągnął apogeum. Odpłynęłam... W tym momencie Ania zaczęła chrapać (katar), a małżonek... cmokać przez sen. Ożeszkuuuuu....
Uciekłam do łóżka Ani, kołdra za krótka ale nieważne, dam radę. W końcu, nad ranem, kulając się między pluszowym Elmem, gadającym Tubisiem i dwiema szmaciankami, zmęczona stresem przedjazdowym, zasnęłam.
Po bliżej nieokreślonym czasie usłyszałam na pół śpiąc, jakieś kroki i pstryknięcie kontaktu. Jednakowoż, jako że nikt mnie nie wołał, nikt się niczego ode mnie nie domagał, odpuściłam sobie sprawdzanie co się dzieje, usunęłam sobie spod tyłka zapomniany klocek i zasnęłam znowu.
Obudził mnie rankiem mój mąż, z wielce zdziwioną miną i pytaniem "a co ty tu robisz?". Odparłam, że próbuję spać, bo Anka wypłoszyła mnie z naszego łóżka. Na to małżonek jeszcze bardziej zdziwiony odrzekł, że jak to... przecież Ania śpi na dywanie w dużym pokoju. Przy włączonym świetle na dodatek.
"Empatycznym inaczej" sąsiadom z góry serdecznie życzę ciężkich ataków bezsenności.

sobota, 9 października 2010

Zuzia powiedziała...

Zuzia: Mamusiu, a w przedszkolu mamy nową panią od kolektywy!
Ja: ????od czego???? (myślę intensywnie o co chodzi - na tacę zbierają czy czyny kolektywne ćwiczą czy co...)
Zuzia: No od kolektywy, mówię przecież, słuchaj mnie...
Ja: ???
Zuzia: ... i ona bawi się z nami w żabki i skakanie...

I wszystko jasne. Grupa Zuzi ma nową panią od KOREKTYWY* :)

*(dla niewtajemniczonych - ćwiczenia korekcyjne na wady postawy itp.)

piątek, 1 października 2010

Pavus nocturnus

... czyli lęki nocne. Obawiam się, że dziś mieliśmy wątpliwą przyjemność bliższego zapoznania się z tym zjawiskiem. Ania zaczęła popłakiwać w środku nocy. Zwlokłam się z łóżka i poszłam ją uspokoić. W ciągu pięciu sekund lekkie popłakiwanie zmieniło się w przeraźliwy, żałosny krzyk. Miała otwarte oczy, wołała jakieś słowa bez sensu, nie pozwalała się przytulić, rzucała się spazmatycznie, nie dawała się uspokoić. W końcu wstała z łóżka, poszła do kuchni i w tym momencie chyba zaczęła odzyskiwać świadomość, uspokoiła się trochę, usiadła na swoim krzesełku i zażądała kaszy :) Po wysłuchaniu tłumaczenia, że kasza śpi, albowiem mamy środek nocy, moje słodkie dzieciątko pozwoliło się wziąć na ręce i zanieść do łóżka. W momencie przyłożenia głowy do poduszki spała już głęboko.
Odetchnęłam. Cicho zamknęłam drzwi, opanowałam drżenie kończyn i skierowałam się do łóżka. Nagle szczęknęła klamka... Jakżeby inaczej - Zuzia się obudziła. Hurra.
Po krótkich przepychankach: "mamo, obudziłam się, mamo nie mogę zasnąć, mamo, popilnuj mnieeeee" i kulaniu się po Zuziowym łóżku, chciałam machnąć na wszystko ręką i pójść sobie, ale Zuza wpadła w szloch. W końcu wydusiła z siebie: "czy mogę iść do waszego łóżka?". Ach oczywiście córko, możesz. Resztę nocy spędziłam splackowana między małżonkiem a córą, zmarznięta (Zuzia ściągnęła ze mnie kołdrę) i obolała.
Dziś Ania jest tragicznie niewyspana, bo, mimo nocnych atrakcji, wstała przed szóstą rano. Płacze, wije się, awanturuje się, wyje, krzyczy, rzuca się na podłogę. Odmawia zaśnięcia, chociaż kilka godzin drzemki przydałoby się jej bardzo. A mnie jeszcze bardziej.
Do końca dnia jeszcze co najmniej sześć godzin. Aaaaarrrrghhhh.

środa, 29 września 2010

Dziecięce zabawy

Zuzia dziczy na podłodze w przedpokoju ze swoją Najlepszą Przyjaciółką, Marysią.

Zuzia: Zjem cię Marysiuuu aaaarggghhhhhh! (rzuca się na Marysię gwałtownie).
Marysia (nerwowo kładąc się na podłodze): Jestem zdechła! Zdechły mi kopyta!

Rzec by można - twórcza adaptacja "Przyjaciół" Mickiewicza :)

wtorek, 14 września 2010

Depresja polaktacyjna

Oj, dzieje się u nas... Zabrałam się za prawo jazdy, jeżdżę w weekendy, bo tylko wtedy mogę jakoś zagospodarować dzieci. No i weekendy jakoś tak... znikają nie wiadomo gdzie, na wszystko brakuje czasu. W tygodniu mam w domu kibuc - sąsiadki podrzucają potomstwo, kiedy muszą gdzieś iść, więc mam pod opieką od dwojga w porywach do pięciorga dzieci w różnym wieku :)

No i najważniejsze - kilka tygodni temu udało mi się odstawić Anię od nocnego karmienia, przy okazji jakoś tak wyszło, że zaczęła spać osobno. Myślałam, że będzie przesypiać noce, no i przesypia... prawie. Punkt piąta, codziennie, zaczyna popłakiwać przez sen. Muszę się obudzić, wstać i pójść do niej na chwilę. Pogłaskana Ania zasypia, ja wracam do łóżka i nie zasypiam. Shit.

Od wczoraj rozpoczęłam całkowite odstawienie, bo karmienie ponad dwulatki już mnie zaczęło dobijać. Ania znosi wszystko nad wyraz dobrze, w czym wydatnie pomaga jej nieustanna obecność innych dzieci - po prostu nie ma czasu na zastanawianie się co się stało z "cici". Wczoraj wieczorem padła, oglądając bajki, śpiącą głęboko przeniosłam do łóżka i spokój :) Tylko gorzej ze mną...
Karmienie mnie denerwowało, ale nie wyobrażam sobie jak to ma być - nie karmić. I zaczyna mnie kąsać depresja polaktacyjna :) Smutno mi nieco. No dzidziusia mi trza, malutkiego brzdączka do karmienia i noszenia... Ach :)

sobota, 4 września 2010

Fotorelacja z wakacji, część 3. i ostatnia :)

Relacji z wakacji część trzecia i ostatnia.
Odwiedziliśmy gdyńskie Akwarium, tu fotki na tarasie (w środku nie można było błyskać fleszem, coby zwierzątek nie stresować, więc daliśmy sobie spokój z robieniem ciemnych i nieostrych zdjęć, zwłaszcza, że dużo lepszych fot fauny i flory podwodnej można znaleźć na kopy w internecie).


Widok z tarasu bardzo przypadł mi do gustu, więc pozwoliłam się uwiecznić na tle.


Kilka dni później odwiedziliśmy Park Jurajski w Łebie. Przepiękne miejsce :) Na dwudziestu hektarach, zaaranżowanych w śliczny i zadbany park, rozmieszczono naturalnej wielkości figury dinozaurów. Przy każdym był wyczerpujący opis. Pierwsze kilkaset metrów trasy prowadzi przez teren bagienny, idzie się drewnianą kładką w gąszczu trzcin, wśród których pochowano głośniki z czujnikami, więc zwiedzających co chwila zaskakuje to z prawej to z lewej, to nie wiadomo skąd, przeraźliwy ryk, kląskanie, cmokanie, ćwierkanie, świstanie i wszelakie inne odgłosy :)
Na fotce wielki ptaszor nad malowniczym wodospadem:


Jedną z atrakcji Parku jest (bezpłatna) przejażdżka autem Flinstonów :) (trochę lipa bo te autka są na pedały, prawdziwe flinstonchody były na napęd nożno- bezpośredni;)
Wyzwania podjął się Tata:


Dinozaurów można dotykać, fotografować się z nimi, ale nie można na nie wsiadać, dziewczynkom było trochę trudno przyjąć to do wiadomości i usiłowały włazić na wszystkie "ziaury" odpowiedniej wielkości napotkane po drodze :)


Oko w oko z tygrysem szablastozębnym :)


Na tle największego dinozaura (imię jego brachiozaur, jeśli mnie pamięć nie myli).


A tu drobna stópka tegoż, z przyklejoną Zuzią :)


I jeszcze raz tym razem en face :


A tak będę wyglądać, jak pokarmię jeszcze kilka miesięcy ;)))


Oprócz plastikowych dinosów, w Parku były też żywe stworzenia:


A tu już jedna z największych atrakcji Białogóry - duży plac zabaw.





Było męcząco, ale cudnie :) Nie mogę się doczekać następnych wakacji :)

wtorek, 24 sierpnia 2010

Fotorelacja z wakacji część 2.

7 sierpnia w Świecinie odbyła się rekonstrukcja bitwy z 17.09.1462 roku. Oczywiście nie mogliśmy przegapić takiej okazji :) Obok pola bitwy można było zwiedzić średniowieczny obóz. Wpadłam w ekstazę, co za fantastyczne widoki!


Panie poubierane w giezła + wełniane lub lniane suknie + czasami fartuchy budziły mój szczery podziw. Wszystkie zgodnie twierdziły, że nie jest im tak gorąco jak mogłoby się wydawać, ale ja i tak na sam ich widok spływałam potem :)


Dopytywałam się o wszystko, żądając szczegółowych objaśnień i promieniałam szczęściem, bo wszyscy chętnie i kompetentnie ich udzielali.


Fotka na tle wozu bojowego.


Elementy uzbrojenia robiły wrażenie.


Nie mniejsze wrażenie robiły wnętrza namiotów :) Przynajmniej na mnie :)


Przesympatyczna pani objaśnia mi szczegóły swojego stroju.


Ania zasiadła na średniowiecznym składanym krzesełku.


W tym namiocie rezydowały panie szyjące i haftujące. Nie mogłam się od nich oderwać, zwłaszcza, że przed namiotem leżała sterta ubrań, wszystko można było pomacać, przymierzyć i uzyskać szczegółowe wyjaśnienia na temat tkaniny, kroju, szwów itd.


Podczas samej rekonstrukcji bitwy Ania, pozbawiona snu od rana (a byławtedy już 15.00), kiwała się i kiwała, aż w końcu gibnęła się do przodu i pozostała w takiej oto pozycji:


Nie obudziła się nawet po zakończeniu imprezy, transportowana na rękach do samochodu w strugach padającego deszczu :)


CDN :)

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Fotorelacja z wakacji część 1.

Nareszcie udało mi się uporządkować trochę fotek z wakacji. Byliśmy, jak zwykle, w Białogórze, u tej samej pani co rok i dwa i trzy lata temu :)
Zabrałam dziewczynkom worek zabawek, ale i tak hitem okazało się pareo mamy:


Oczywiście bywaliśmy na plaży. Ania rano otwierała oczy i od razu wołała: "plazi? wodi?"


Nad polskim morzem, wiadomo, nie zawsze jest ciepło...


Tatuś też marzł.


Na podwórku przed domem mieliśmy plac zabaw:



Żelaznym punktem programu, jak co roku, była Rezydencja Myśliwska i zwierzaki, które można tam obejrzeć. Tutaj dzik (to ten wystający kawałek czegoś na dole po prawej):


Na terenie Rezydencji szalało stado gęsi. Syczały i wyglądały dość groźnie:


Mieliśmy też okazję obserwować przejażdżkę konną:


Ciąg dalszy nastąpi :)

wtorek, 17 sierpnia 2010

Po wakacjach

Ufff. Wróciliśmy z Białogóry. Z jednej strony żałuję, że to było tylko 12 dni, a z drugiej - jestem szczęśliwa że wróciliśmy. Jak co roku czule powitałam pralkę i zmywarkę. Wydawało mi się, że wyjeżdżając, zostawiam dom w stanie ostatecznego syfu i bałaganu, a kiedy przestąpiłam próg po powrocie, zachwyciłam sie czystością, przestrzenią, świeżym zapachem oraz brakiem piachu chrzęszczącego pod nogami :) Oto jak prawie dwa tygodnie spędzone z rodziną w jednym pokoju z mikrołazienką potrafią zmienić punkt widzenia :)
Fotorelacja będzie, jak tylko się obrobię z górami prania i sprzątaniem. Jakby mi było mało roboty, dołożyłam jeszcze próby odpampersowania Ani (wczoraj spotkałam sąsiadkę z synkiem, młodszym od Kluski o 3 miesiące i on juz bez pieluchy, więc ambicja mnie szczypnęła ;) ). Nie uwierzycie ile rzeczy jest w stanie obsikać jedna dwuletnia dziewczynka w ciągu piętnastu minut. Czasem myślę sobie czy aby pies mojej siostry nie udzielił jej kilku lekcji ;)

czwartek, 22 lipca 2010

Poducha do igieł

Od dawna brakowało mi porządnej poduszeczki do igieł/szpilek. Niby sprawa mało ważna, ale za każdym razem, kiedy zasiadałam do szycia/naprawiania/przeszywania przy moim robótkowym stole, a potem wstawałam i leciałam po szpilki/igły do drugiego pokoju (trzymałam je zamknięte przed dziećmi, w robótkowni nie mam takiej możliwości), odczuwałam, łagodnie mówiąc, lekkie zdenerwowanie.

Chciałam poduszeczkę słusznych rozmiarów i koniecznie wiszącą, żeby dzieciarnia się do niej nie dobrała. Dziś telepnęło mną natchnienie i sobie wreszcie taką uszyłam.

Oczywiście, nie obyło się bez prucia. Jestem kompletną beznadzieją jeśli chodzi o zmysł przestrzenny i za nic w świecie nie umiem sobie wyobrazić jak to czy tamto będzie wyglądać wywrócone na drugą stronę, przekręcone itd. Pasek do zawieszania wszywałam ze trzy razy zanim trafił tam gdzie powinien :)

Kiedy już pozszywałam, wypchałam, zaszyłam (powstała normalna poduszeczka na pasku) , to popatrzyłam na swoje dzieło, a ono aż się prosiło, żeby ucharakteryzować je na minitorbę. No więc zabrałam się za szycie klapki. Tutaj też prucie - pozszywałam wszystko lewą stroną na wierzch, potem próbowałam wywrócić i mocno się zdziwiłam, jak mi nie wyszło ;)

Końcowy efekt uznałam za zadowalający. Klapka jest w miarę równa, ma guziczek:



i, moim zdaniem, całość wygląda sympatycznie :) A co najważniejsze - będę wreszcie miała dostateczną ilość szpilek i igieł pod ręką.



wtorek, 20 lipca 2010

Kosmetyczka

Zuzia pojechała na wakacje do Babci, więc, korzystając ze świętego spokoju, postanowiłam się odstresować przy maszynie i stworzyć jakieś wiekopomne dzieło. Padło na tildowy wykrój kosmetyczki.

Na wstępie - specjalne podziękowania dla Marty, za te wszystkie piękne materiały, które mi podarowała :) Patrzą na mnie z szuflady i spokoju nie dają :) Na kosmetyczkę wybrałam dwa z nich: wzorki na wierzch i pasujące błękitne płócienko do środka.

Przeżegnałam się i zasiadłam z drżącymi dłońmi do szycia.
Krojenie poszło łatwo, bo i kształt nieskomplikowany, i części niedużo. W książce napisane było, żeby usztywnić kosmetyczkę za pomocą "cotton padding". Z braku czegokolwiek, co można by podciągnąć pod tę nazwę, użyłam watoliny (ovaty). O święci Pańscy, jakich ona mi dostarczyła upojnych wrażeń podczas szycia, tego ludzkie słowo nie opisze :) Watolina jest gruba, kłaczata i kudłata, do tego jakby lepka, stopka mi się w nią wbijała, trzeba ją było co chwila wyplątywać. Ale dałam radę.

Potem należało, zgodnie z instrukcją, wszyć suwak, między wierzch a spód. Oczywiście ułożyłam go nie tak jak trzeba, wszyłam z obu stron i, rzecz jasna, nic mi się nie zgadzało :) Sprułam i przyszyłam poprawnie, klnąc na czym świat stoi.

Dodam, że jedną stronę suwaka wszyłam zwykłą stopką, skutkiem czego złapałam go na ostatnim milimetrze szerokości :) Potem wpadłam na to, że może wygodniej i rozsądniej byłoby użyć stopki do wszywania zamków, i rzeczywiście - było wygodniej :) Ale pierwszej strony już nie miałam siły pruć, więc zostawiłam ją jako, khem khem, specyficzne memento ;)

Suwak wszyty jest niemiłosiernie krzywo (na końcach zwłaszcza), więc po wywróceniu, w strategicznych punktach uwidoczniły się rozziewy wielkie jak paszcza krokodyla. Zaszyłam je po wierzchu brązową mulinką i jest git :D
Tak wygląda gotowy wyrób:



Z bliska:


I w środku.
Tutaj widać za daleko wszyty zamek, obok niego wylazł zygzak, którym przyszywałam ovatę do wierzchu ;)
W środku jest jeszcze większy babol, którego nie pokażę - zaszywając dziurę, przez którą wywracałam to arcydzieło na prawą stronę, użyłam, nie wiem czemu (w zaćmieniu chyba i w pośpiechu, bo spieszyłam się do lekarza) brązowej nici, świetnie widocznej na błękitnym tle. Widać każdy mój koślawy ścieg :) Poprawię to kiedyś, ale na razie mi się nie chce :)


Jak na pierwszy raz, uważam, że poszło nieźle, mimo pewnych obiektywnych trudności i niedociągnięć :)

Największym osiągnięciem tego projektu jest to, że zaczęłam traktować maszynę do szycia jako użyteczne i sympatyczne narzędzie, a nie jako kurzący się na stole obiekt, do którego podchodzi się jak pies do jeża ;)

wtorek, 13 lipca 2010

Potwory i spółka

Z tytułu można by wysnuć wniosek, że znowu będzie o dzieciach, ale -niespodzianka - w roli tytułowych potworów wystąpi atakujące nasze mieszkanie robactwo.
Mamy w domu i najbliższej okolicy (balkon, parapety) przegląd pająków wszelkich mas, wielkości i gatunków. Tłukę je Raidem na owady biegające, ale to twardziele i co chwila spuszczają kolejny desant.
O osach i muchach nie warto wspominać, nie zauważam ich już (wydawałoby się, że nie powinno ich tu tyle być, zważywszy na zastępy pająków i hektary pajęczyn, ale jakoś są i dobrze się mają).
Najgorszy jednak wstrząs przeżyłam wczoraj, kiedy weszłam do pokoju Zuzi zgasić wieczorem światło. Mała spała, a na poduszce tuż przy jej buzi siedział owadzi potwór, wielki na kilkanaście (mąż twierdzi, że ledwie kilka, ale się myli!) centymetrów... Wyglądało to jak przerośnięty pasikonik, było zielone, obrzydliwe i GIGANTYCZNE.

Całkiem podobne do tego na fotce, jak kto lubi takie widoki to zapraszam TU

piątek, 2 lipca 2010

Przestój

Mam przestój w blogowaniu, spowodowany głównie awarią komputera. Nowiuteńki, jeszcze nie spłacony, a wziął sie i się wrednie wykrzaczył. Obecnie jest w drodze do serwisu, gdzie, mam nadzieję, go wybebeszą i zlikwidują problem, a ja zostałam jako ta sierota bez zdjęć, notatek i innych niezbędnych różności.

Ania skończyła dwa lata, nadal nie mówi po ludzku :) i nie udało mi się wyleczyć jej z cycoholizmu.
Zuzia zakończyła rok przedszkolny i siedzi w domu. Raz w w naszym, raz u sasiadów, tłukąc się z ich córką - swoją najlepszą przyjaciółką (widząc je w akcji nikt by nie pomyslał, ze się lubią - panienki biora sie za łby az kłaki lecą) :)

A największy news, przepełniający mnie od kilku tygodni - zapisałam się na kurs na prawo jazdy! W Babskiej Autoszkole. Zakończyłam część teoretyczną i z drżeniem serca czekam na telefon od instruktora i pierwszą jazdę... Co tu kryć - boję się przeokropnie, bo nigdy nie siedziałam za kierownicą.

czwartek, 10 czerwca 2010

Ania powiedziała...

Dziecko jest jak walizka - co włożysz to wyjmiesz. O prawdziwości tej odkrywczej myśli przekonałam się dzisiaj.

Ania chce iść do sąsiadów.
Ania: Ciocia, ciocia!!!! (łomocze w drzwi).
Ja: Aniu, proszę, mama musi się jeszcze ubrać, założyć buty, przebrać cię, zmienić ci pieluchę, zabrać telefon, zamknąć drzwi...
Ania: Mama! Nie-ma-ludź!!!!

Co było robić? Podkuliwszy ogon pod siebie mama przestała marudzić :))))

wtorek, 8 czerwca 2010

Komunikaty Ministerstwa Prawdy

Wspomniał o nich w ostatniej notce R. Ziemkiewicz.
Zaintrygowało mnie to tajemnicze zjawisko i pogrzebałam na YouTube. I PADŁAM!
Tak jędrnego i świeżego zgrywu nie widziałam od dawna. Polecam, rechocząc ze łzami w oczach :)
Jest ich kilka, tu jeden na zachętę:
I jeszcze KANAŁ Ministerstwa na YouTube.


Kucyki i figliki

Pogoda dopisuje, i dlatego na placu zabaw pod blokiem nie da się wytrzymać - brak jakiegokolwiek cienia, więc po godzinie siedzenia tam czuję się jak smażony befsztyk. Dziewczynki jednak męczą się w domu, więc wypasam je na balkonie.


Zuzia zapuściła włosy i życzy sobie czesania w kucyki. Oczywiście Ania musi być uczesana tak samo :) Domaga się kitek głośno, dobitnie i zdecydowanie :) Oto pierwsze kucyki, widok z przodu...


... i z tyłu. Starsza siostra pomaga upozować młodszą do zdjęcia.








Dziś kupiłam dziewczynkom farby akwarelowe. Malowały zawzięcie i z entuzjazmem. Poszłam więc do kuchni i zagłębiłam się w rozmowę z moją Mamą...
Po kilkunastu minutach, zaalarmowana ciszą poszłam sprawdzić co się dzieje. A działo się co następuje:

Ania zrobiła sobie pasemka :) Tu zbliżenie na dobór kolorów:


Stół uda mi się kiedyś doczyścić. Prawdopodobnie.