Posiadanie dzieci to jedna z tych rzeczy w życiu, na którą niemal nikt by się nie zdecydował, gdyby dokładnie wiedział jak to wygląda.
Natura tak to mądrze urządziła, że bezdzietni nie wierzą, kiedy im się opowiada, zawsze myślą "u mnie tak nie będzie", "robisz to źle, ja zrobił(a)bym lepiej". Kiedy na własnej skórze przekonują się, że to wszystko była brutalna prawda, jest już za późno.
W ten sposób ludzkość jeszcze trwa.
sobota, 24 listopada 2012
piątek, 23 listopada 2012
Oko za oko, ząb za ząb
Gryzie.
Szczypie (z wykręcaniem i ciąganiem).
Kopie.
Drapie.
Dzieci nie są empatyczne. Dzieci to małe zbiorniczki na nóżkach, po brzegi wypełnione rozwrzeszczanym i ekspansywnym "JA".
Kluś nie jest bynajmniej wyjątkiem. Kiedy z otwartą paszczą zaczaja się na mamusiną pierś, mamusię paraliżuje niepewność - użre czy nie użre? A jeśli użre to czy da się wyszarpać sutek z zaciśniętych zębów? Bo czasem się nie daje...
Jakiś czas temu urządził sobie zabawę: podbiegał do mnie, zatapiał zęby w mojej ręce i szarpał jak bulterier. Na drugi dzień moje prawe przedramię było fioletowosine i spuchnięte. Bolało. Z bólu nie mogłam spać.
Ma też zwyczaj łapać mnie za skórę na szyi, szczypać paznokciami i ciągnąć. Martwi mnie to trochę, bo nie jestem już pierwszej świeżości i młodzieńczą jędrność dawno mam za sobą. Takie ciąganie nie może być korzystne :P Jeszcze kilka miesięcy i będę miała szyję jak kobra indyjska ;)
Próbowałam, słowo daję. Próbowałam stanowczo go zastopować. Łapać za ręce. Próbowałam mówić, że boli. Próbowałam, zgodnie ze wskazówkami mądrych ludzi, nie używać w komunikatach negacji (czyli "zostaw!" zamiast "nie rusz!". Działa podobno lepiej, w myśl zasady "nie myśl o niebieskim słoniu, nie myśl o niebieskim słoniu..." ;) )
Próbowałam tłumaczyć (co było wyrazem kompletnej desperacji, bo co można wytłumaczyć piętnastomiesięcznemu dziecku?).
Jak grochem o ścianę. A ja mam już dość.
Wprowadzam nową politykę - kiedy Kluś łapie mnie za szyję i szczypie, ja mu robię to samo. Kiedy gryzie - też gryzę. Nie mocno, tak, żeby poczuł. Mówię przy tym - "boli".
Za pierwszym razem się zdziwił. Spróbował drugi raz. Chyba coś załapał.
Jest już znacznie lepiej. Nie zamierzam się poddawać. Nie będę gryzakiem.
Szczypie (z wykręcaniem i ciąganiem).
Kopie.
Drapie.
Dzieci nie są empatyczne. Dzieci to małe zbiorniczki na nóżkach, po brzegi wypełnione rozwrzeszczanym i ekspansywnym "JA".
Kluś nie jest bynajmniej wyjątkiem. Kiedy z otwartą paszczą zaczaja się na mamusiną pierś, mamusię paraliżuje niepewność - użre czy nie użre? A jeśli użre to czy da się wyszarpać sutek z zaciśniętych zębów? Bo czasem się nie daje...
Jakiś czas temu urządził sobie zabawę: podbiegał do mnie, zatapiał zęby w mojej ręce i szarpał jak bulterier. Na drugi dzień moje prawe przedramię było fioletowosine i spuchnięte. Bolało. Z bólu nie mogłam spać.
Ma też zwyczaj łapać mnie za skórę na szyi, szczypać paznokciami i ciągnąć. Martwi mnie to trochę, bo nie jestem już pierwszej świeżości i młodzieńczą jędrność dawno mam za sobą. Takie ciąganie nie może być korzystne :P Jeszcze kilka miesięcy i będę miała szyję jak kobra indyjska ;)
Próbowałam, słowo daję. Próbowałam stanowczo go zastopować. Łapać za ręce. Próbowałam mówić, że boli. Próbowałam, zgodnie ze wskazówkami mądrych ludzi, nie używać w komunikatach negacji (czyli "zostaw!" zamiast "nie rusz!". Działa podobno lepiej, w myśl zasady "nie myśl o niebieskim słoniu, nie myśl o niebieskim słoniu..." ;) )
Próbowałam tłumaczyć (co było wyrazem kompletnej desperacji, bo co można wytłumaczyć piętnastomiesięcznemu dziecku?).
Jak grochem o ścianę. A ja mam już dość.
Wprowadzam nową politykę - kiedy Kluś łapie mnie za szyję i szczypie, ja mu robię to samo. Kiedy gryzie - też gryzę. Nie mocno, tak, żeby poczuł. Mówię przy tym - "boli".
Za pierwszym razem się zdziwił. Spróbował drugi raz. Chyba coś załapał.
Jest już znacznie lepiej. Nie zamierzam się poddawać. Nie będę gryzakiem.
środa, 21 listopada 2012
Hop hoooop!
Krzyczę i wołam, aż chrypki dostałam, ale najwyraźniej sens życia u mnie jakiś nierozmowny i woli się nie ujawniać ;)
Przydałby mi się jakiś Fight Club. Sponiewierać się, kogoś, spuścić trochę pary ;)
wtorek, 20 listopada 2012
Dysfunkcja czyli po**banie
Przeczytałam KSIĄŻKĘ.
Dobra, ale żadne arcydzieło. Nie powaliła mnie na kolana. Nie wstrząsnęła ani nie przewróciła mi świata do góry nogami. Nie było fajerwerków i czytelniczego kaca. Rozpaczy po rozstaniu.
Tylko cichy płacz do poduszki.
I poczucie nieuleczalnej, dławiącej samotności.
"I see her face and wonder if she’ll break
framed wedding pictures in her head and light
the marital bed on fire when observing
your indiscretion, your moment of painful
clarity, your moment with me. Yet, knowing
her I know she’s wedded the thought, broken
bread with it, bleached the sheets and burned
the splinters only to open herself
up, once more, for someone like you.
You see, I’m like her too. I had
something before this moment, went in so
sharp, so quick that I hardly noticed it. But
the wound was there, it festered, coated thick
with his spit and sperm until swollen, congealed,
knot-like, it became a part of me, became the part
that does not heal. So now I watch her, watch the way
she scratches at the skin with a dirty nail till the edges
tear and life is drawn to the surface, only for it all
to scab over once again. You see, I’m like her
because I let him, let you, let everyone in
and never found a way to
let myself out."
Kwintesencja rozpaczy, depresji, beznadziei i zwątpienia. Świat, z którego odcedzono nawet pozory radości. Perwersyjna przyjemność wytarzania się w ludzkiej mierzwie.
Lubię to.
Dobra, ale żadne arcydzieło. Nie powaliła mnie na kolana. Nie wstrząsnęła ani nie przewróciła mi świata do góry nogami. Nie było fajerwerków i czytelniczego kaca. Rozpaczy po rozstaniu.
Tylko cichy płacz do poduszki.
I poczucie nieuleczalnej, dławiącej samotności.
"I see her face and wonder if she’ll break
framed wedding pictures in her head and light
the marital bed on fire when observing
your indiscretion, your moment of painful
clarity, your moment with me. Yet, knowing
her I know she’s wedded the thought, broken
bread with it, bleached the sheets and burned
the splinters only to open herself
up, once more, for someone like you.
You see, I’m like her too. I had
something before this moment, went in so
sharp, so quick that I hardly noticed it. But
the wound was there, it festered, coated thick
with his spit and sperm until swollen, congealed,
knot-like, it became a part of me, became the part
that does not heal. So now I watch her, watch the way
she scratches at the skin with a dirty nail till the edges
tear and life is drawn to the surface, only for it all
to scab over once again. You see, I’m like her
because I let him, let you, let everyone in
and never found a way to
let myself out."
Kwintesencja rozpaczy, depresji, beznadziei i zwątpienia. Świat, z którego odcedzono nawet pozory radości. Perwersyjna przyjemność wytarzania się w ludzkiej mierzwie.
Lubię to.
Gospodarka niedoboru
W związku z różnymi okolicznościami życiowymi, nasza sytuacja finansowa jest daleka od ideału. Jest tak bardzo daleka od ideału, że dziś nie miałam za co zrobić zakupów, a pieczywo się akurat skończyło... Jednakowoż, jako, że jestem perfekcyjną panią domu ;) zamiast chleba będziemy jeść dziś na kolację pyszne, drożdżowe bułeczki :) Koleżanka na fejsie podzieliła się przepisem (Ithil, jeszcze raz bardzo wielkie dzięki!).
A leci to tak:
350g wody lub mleka
50g oleju
jajko
615 - 625g mąki
25g drożdży
cukier, sól
Składniki wrzuciłam do automatu chlebowego, który odpracował za mnie proces wyrabiania i wyrastania ciasta. Pewnie można też ręcznie, ale oprócz tego, że jestem perfekcyjna ;) , jestem też zmęczona, więc dopóki nie muszę, nie będę się przepracowywać ;)
Ulepiłam bułeczki, posmarowałam mlekiem, żeby się ładnie zrumieniły i wstawiłam na 30 minut do piekarnika nagrzanego do 200 stopni.
Gotowy produkt wygląda tak:
Są pyszne, miękkie, cięższe i bardziej mięsiste od dmuchanych bułek ze sklepu. I, w przeciwieństwie do tamtych, mają smak :)
A leci to tak:
350g wody lub mleka
50g oleju
jajko
615 - 625g mąki
25g drożdży
cukier, sól
Składniki wrzuciłam do automatu chlebowego, który odpracował za mnie proces wyrabiania i wyrastania ciasta. Pewnie można też ręcznie, ale oprócz tego, że jestem perfekcyjna ;) , jestem też zmęczona, więc dopóki nie muszę, nie będę się przepracowywać ;)
Ulepiłam bułeczki, posmarowałam mlekiem, żeby się ładnie zrumieniły i wstawiłam na 30 minut do piekarnika nagrzanego do 200 stopni.
Gotowy produkt wygląda tak:
Są pyszne, miękkie, cięższe i bardziej mięsiste od dmuchanych bułek ze sklepu. I, w przeciwieństwie do tamtych, mają smak :)
Witaj dniu nowy
Dzień dobry. Otwieram piekące oczy, sprawdzam czas. 5.30. Najmłodszy piszczy i gryzie mnie w pierś. Prostuję plecy, szyja znowu boli, całą noc leżałam na jednym boku. W łazience zapala się światło i słychać coś dziwnego. Jakby bulgot. Odczepiam dziecko od piersi, wstaję. Auć. Wszystko boli. Najmłodszy, pozbawiony towarzystwa mamy, wybucha nieutulonym płaczem. Wlokę się do łazienki, nagle wdeptuję bosą stopą w coś mokrego. Patrzę w dół, wprost na kałużę wymiocin. Zaraz obok jest następna.
Najmłodszy wyje.
Średnia leży w pokoju i ogląda telewizję. Zwymiotowałaś córciu? Nie. Brzuszek cię boli? Nie. Tak. Trochę boli. To z głodu. Jestem głodna, daj mi banana.
Wycieram podłogę w łazience, przynoszę z kuchni banana. Zjada.
Wracam do Najmłodszego. Piszczy. Przysysa się do piersi i gryzie. Pewnie kolejny ząb.
Ubieram się, krzątam, przygotowuję ubrania dla młodych, jedzenie do szkoły dla Najstarszej.
Wstaje mąż, robi śniadanie dzieciom. Siadają do stołu. Ja siadam do komputera, przeglądam maile. Ewa, chodź tutaj!!!! Biegnę do kuchni. Średnia wymiotuje na stół. Najstarsza robi się zielona na twarzy i wypluwa przeżutą kanapkę. Podkładam Średniej ścierkę pod buzię, wycieram wymiociny na bieżąco, prowadzę ją do łazienki, myję, przebieram. Chyba dziś zostanie w domu.
Najmłodszy piszczy i czepia się moich kolan.Chciałabym coś zjeść. Jestem głodna. Nie mam czasu.
Nie denerwuję się. Nie złoszczę. Nie krzyczę. Jestem pusta, puściuteńka. Znieczulona. Odrętwiała. Bardzo chce mi się spać.
Już kiedyś było, ale znowu wklejam. Słucham. W kółko.
Najmłodszy wyje.
Średnia leży w pokoju i ogląda telewizję. Zwymiotowałaś córciu? Nie. Brzuszek cię boli? Nie. Tak. Trochę boli. To z głodu. Jestem głodna, daj mi banana.
Wycieram podłogę w łazience, przynoszę z kuchni banana. Zjada.
Wracam do Najmłodszego. Piszczy. Przysysa się do piersi i gryzie. Pewnie kolejny ząb.
Ubieram się, krzątam, przygotowuję ubrania dla młodych, jedzenie do szkoły dla Najstarszej.
Wstaje mąż, robi śniadanie dzieciom. Siadają do stołu. Ja siadam do komputera, przeglądam maile. Ewa, chodź tutaj!!!! Biegnę do kuchni. Średnia wymiotuje na stół. Najstarsza robi się zielona na twarzy i wypluwa przeżutą kanapkę. Podkładam Średniej ścierkę pod buzię, wycieram wymiociny na bieżąco, prowadzę ją do łazienki, myję, przebieram. Chyba dziś zostanie w domu.
Najmłodszy piszczy i czepia się moich kolan.Chciałabym coś zjeść. Jestem głodna. Nie mam czasu.
Nie denerwuję się. Nie złoszczę. Nie krzyczę. Jestem pusta, puściuteńka. Znieczulona. Odrętwiała. Bardzo chce mi się spać.
Już kiedyś było, ale znowu wklejam. Słucham. W kółko.
poniedziałek, 19 listopada 2012
niedziela, 18 listopada 2012
"Twilight - Breaking Dawn" cz. II
*** Uwaga, jeśli ktoś nie widział a chce zobaczyć, niech tego nie czyta, spoiler! :)
Dobry mąż, ludzki pan, pozwolił wyjść do kina :) Wyrodna Mama Kangurzyca porzuciła gorączkującego Kluska z glutem i kaszlem, oraz dwie rozbrykane panienki i udała się do swej Krainy Czarów, znanej tez jako Centrum Handlowe Targówek.
Skromne środki finansowe nie pozwoliły mi rozwinąć skrzydeł, więc w Makdolcu pochłonęłam tylko cheesburgera, zamiast zwyczajowego powiększonego zestawu z deserkiem. Debet nie debet, wyjście z domu trzeba jakoś uczcić, a nie ma lepszej metody niż śmieciożarcie.
Film był... No... Był. ;) Z całego seansu najbardziej poruszyła mnie zajawka "Anny Kareniny" po reklamach początkowych :P Oglądając, przez te kilka minut płakałam jak bóbr, smarkałam i żałośnie rozmazywałam po sobie niezbyt staranny, poranny makijaż. Pójdę na ten film, wypłaczę sobie oczy i wpadnę w czarną depresję. (Nad książką miałam ochotę popełnić samobójstwo, jest przepiękna, kto nie czytał niech żałuje.).
To co było dalej, wywoływało u mnie przede wszystkim cyniczny rechot. Nie wiem - czy to ja się tak szybko starzeję i magia "Zmierzchu" przestała na mnie działąć, czy może producenci i reżyser dali ciała po całości. Ten film nie wymaga po prostu "zawieszenia niewiary". To nie wystarczy. Jeśli chcesz go obejrzeć i nie zdechnąć z nudów albo nie zabrechtać się na śmierć, musisz pod swoją niewiarę podłożyć co najmniej wiązkę trotylu i wysadzić ją w tak zwane pizdu. Nic w tym dziele nie trzyma się kupy. Rzuciły mi się w oczy tylko dwie dobre sceny - czołówka (napisy początkowe - znakomicie zrobione, pogłaskały moje poczucie estetyki) oraz Edward i Bella bzykający się ;) w nowym domu, co sfilmowano ładnie i z wyczuciem.
Pattinson wygląda jakby w pełnym rozpędzie zderzył się czołowo ze ścianą (co ja w nim kiedyś widziałam??) i jeszcze się nie zdążył otrząsnąć. Kristen Stewart wygląda jak zwykle, czyli jak walcząca ze swoim ograniczeniem umysłowym debilka. Niech się ktoś zlituje i wstrzyknie jej jakiś botoks w tę wykrzywioną górną wargę, bo na to się nie da patrzeć.
Za nic nie umiem pojąć - na polu walki w decydującym momencie zgromadziło się mnóstwo istot obdarzonych magicznymi mocami, więc dlaczego do jasnej *** końcowa napierdalanka odbywała się w 90% ręcznie? Ktoś to umie wyjaśnić?
Pytań tego rodzaju jest więcej, ale nie bądźmy zbyt krytyczni. Na osłodę rzucono kilka ładnych widoczków, między innymi rozbierającego się Taylora Lautnera ;) Za tę atrakcję jestem w stanie wybaczyć filmowi wiele niedociągnięć ;) Ashley Greene jest przepiękna jak zwykle i dałabym wszystko, żeby wyglądać jak ona. Och. I oczywiście Jackson Rathbone, od którego, tak jak przy poprzednich częściach, nie mogłam oczu oderwać.
Ogólnie - było mi miło bez dzieci :) Czas z samą sobą jest bezcenny, chętnie obejrzę więcej takich gniotów jeśli tylko zapewni mi to odrobinę świętego spokoju ;)
To by było na tyle :D
Dobry mąż, ludzki pan, pozwolił wyjść do kina :) Wyrodna Mama Kangurzyca porzuciła gorączkującego Kluska z glutem i kaszlem, oraz dwie rozbrykane panienki i udała się do swej Krainy Czarów, znanej tez jako Centrum Handlowe Targówek.
Skromne środki finansowe nie pozwoliły mi rozwinąć skrzydeł, więc w Makdolcu pochłonęłam tylko cheesburgera, zamiast zwyczajowego powiększonego zestawu z deserkiem. Debet nie debet, wyjście z domu trzeba jakoś uczcić, a nie ma lepszej metody niż śmieciożarcie.
Film był... No... Był. ;) Z całego seansu najbardziej poruszyła mnie zajawka "Anny Kareniny" po reklamach początkowych :P Oglądając, przez te kilka minut płakałam jak bóbr, smarkałam i żałośnie rozmazywałam po sobie niezbyt staranny, poranny makijaż. Pójdę na ten film, wypłaczę sobie oczy i wpadnę w czarną depresję. (Nad książką miałam ochotę popełnić samobójstwo, jest przepiękna, kto nie czytał niech żałuje.).
To co było dalej, wywoływało u mnie przede wszystkim cyniczny rechot. Nie wiem - czy to ja się tak szybko starzeję i magia "Zmierzchu" przestała na mnie działąć, czy może producenci i reżyser dali ciała po całości. Ten film nie wymaga po prostu "zawieszenia niewiary". To nie wystarczy. Jeśli chcesz go obejrzeć i nie zdechnąć z nudów albo nie zabrechtać się na śmierć, musisz pod swoją niewiarę podłożyć co najmniej wiązkę trotylu i wysadzić ją w tak zwane pizdu. Nic w tym dziele nie trzyma się kupy. Rzuciły mi się w oczy tylko dwie dobre sceny - czołówka (napisy początkowe - znakomicie zrobione, pogłaskały moje poczucie estetyki) oraz Edward i Bella bzykający się ;) w nowym domu, co sfilmowano ładnie i z wyczuciem.
Pattinson wygląda jakby w pełnym rozpędzie zderzył się czołowo ze ścianą (co ja w nim kiedyś widziałam??) i jeszcze się nie zdążył otrząsnąć. Kristen Stewart wygląda jak zwykle, czyli jak walcząca ze swoim ograniczeniem umysłowym debilka. Niech się ktoś zlituje i wstrzyknie jej jakiś botoks w tę wykrzywioną górną wargę, bo na to się nie da patrzeć.
Za nic nie umiem pojąć - na polu walki w decydującym momencie zgromadziło się mnóstwo istot obdarzonych magicznymi mocami, więc dlaczego do jasnej *** końcowa napierdalanka odbywała się w 90% ręcznie? Ktoś to umie wyjaśnić?
Pytań tego rodzaju jest więcej, ale nie bądźmy zbyt krytyczni. Na osłodę rzucono kilka ładnych widoczków, między innymi rozbierającego się Taylora Lautnera ;) Za tę atrakcję jestem w stanie wybaczyć filmowi wiele niedociągnięć ;) Ashley Greene jest przepiękna jak zwykle i dałabym wszystko, żeby wyglądać jak ona. Och. I oczywiście Jackson Rathbone, od którego, tak jak przy poprzednich częściach, nie mogłam oczu oderwać.
Ogólnie - było mi miło bez dzieci :) Czas z samą sobą jest bezcenny, chętnie obejrzę więcej takich gniotów jeśli tylko zapewni mi to odrobinę świętego spokoju ;)
To by było na tyle :D
Subskrybuj:
Posty (Atom)