sobota, 28 marca 2015

W klimatach medycznych

Czekam na piątą serię "Gry o tron" (Nadal kategorycznie odmawiam używania w kontekście serialu słowa "sezon". Sezon to może być na dynie i pomidory, albo na niedźwiedzie.) W międzyczasie łaknę i pragnę ucieczki ze swojej głowy.
Skonsumowałam więc na HBO zeszłoroczny serial "The Knick". Wessało mnie bez reszty i pokochałam.


Przede wszystkim - przefajna muzyka. Akcja rozgrywa się na początku XX wieku i elektroniczne dźwięki stanowią smakowity kontrast z tym, co na ekranie.

Proszę, tutaj próbka. Jeśli ktoś lubi muzykę elektroniczną tak jak ja, to polecam, niektóre kawałki zrywały mi kapcie z nóg, ale to wiadomo, rzecz gustu.



I jeszcze jeden:



Serial zaczyna się sceną, podczas której prawie zaczęłam krzyczeć pół na pół ze strachu i przejęcia.
Potem jest lepiej i mocniej ;) I bardziej widowiskowo.
Niektóre koncepcje odbierają mowę - pani syfilityczka przygotowywana do rekonstrukcji nosa w sposób który, przepraszam, będę wulgarna, rozjebał mi mózg. (Wkleiłabym zdjęcie, ale nie chcę nikomu zafundować szoku. Można sobie wyguglać w grafice "the knick syphilitic patient" jeśli ktoś pożąda mocnych wrażeń.).  Albo eksperymentalna terapia psychiatryczna, która chyba będzie mi się śnić po nocach. Coś wspaniałego.

Nie mogę powiedzieć, żeby "The Knick" był najlepszym projektem wszechczasów, ale to nic nie szkodzi. Podoba mi się bezgranicznie, mimo że widać pewne niedociągnięcia, oczywistą propagandę jedynie słusznego światopoglądu, różne naciągane pomysły. I co z tego... Historia wciąga, wsysa wręcz; medyczne smaczki sprzed stu lat przyprawiają o opad szczęki. Bohaterowie są wyraziści, czasem az do przesady. Bardzo żywi, bardzo z krwi (duużo krwi) i kości (kości też są;).
Przekraczane są granice i oczekiwania. Nie wiem na ile wiernie odzwierciedlona jest mentalność ludzi z tamtego okresu, pewnie niezbyt, ale kurczę, to w końcu nie History Channel.
Czekam na drugą część, podobno ma wyjść w tym roku. Przytupuję nóżką z niecierpliwosci. I słucham muzyki na repeat.

Pozostając w klimatach medycznych - znalazłam nowe hobby, które ma pomóc neutralizować stany lękowe. Kolorowanie. Brzmi idiotycznie, ale, póki co, naprawdę działa. Odmawiam jednakowoż kolorowania książeczek dla dzieci, mam swoje opcje, specjalnie dla dorosłych ;) Okazuje się, że to dość popularne zajęcie w dzisiejszych przesiąkniętych stresem czasach :)
Z poczatku używałam kredek moich dzieci, szczątki których co chwila znajduję wszędzie wokół siebie (kredek szczątki, nie dzieci ;), ale jakoś mi nie pasowały. Zakupiłam więc w sklepie dla plastyków profesjonalne kredki artystyczne, w cenie średnio umiarkowanej. Kiedy postawiłam pierwszą kreskę, pojęłam czemu kosztują dwa do pięciu razy więcej, niż kredki dla bachoresów;)

W sieci jest sporo darmowych obrazków do kolorowania dla dorosłych. Choćby TUTAJ. albo TUTAJ. Lub TUTAJ. Od dzieciowych różnią się tematyką (głównie skomplikowane wzory, mandale, symetryczne obrazki kalejdoskopowe) i ilością detali (im więcej dłubania, tym lepiej).
Wyszło też sporo książek do kolorowania zaprojektowanych specjalnie dla dorosłych, z których najpiękniejsza jest IMO TA, a najzabawniejsza TA.

Także ten...

Ponieważ:


...oraz weekend jest, i wiadomo, stres wrze i bulgocze...

Zanim usiądę do wieczornej roboty, pójdę sobie pokolorować.


piątek, 27 marca 2015

Tylko tyle

... mam do powiedzenia.



Uczcijmy minutą ciszy wszystko to, co miałam zrobić "kiedy dzieci pójdą spać". Niestety, nie zanosi się na to, żebym zdołała nawet zacząć.
Frustrację  zawsze można zagłuszyć sałatką. Z winogron. W płynie. Sfermentowanych. No dobra, winem. Można zalać winem. Zdrowie.

czwartek, 26 marca 2015

Sprawa smaku

W Dublinie mogłam wreszcie kupić ten wynalazek. Dużo o nim słyszałam, chciałam spróbować, ale u nas jest trudno dostępny, chyba tylko na Allegro i ewentualnie w jakichś sklepach typu "kuchnie świata". Natomiast tam stał sobie na półce w pierwszym lepszym supermarkecie.


Wikipedia rzecze: "w smaku przypomina sos sojowy".
Pomyślałam, że to dobrze rokuje, bo sos sojowy pijam prosto z butelki, a (podobną smakowo) pastę miso wyżeram z paczki łyżką (nie wiem czemu ludzie uważają, że to dziwne ;) )
Podobno Marmite albo się kocha albo nienawidzi (WikiHow ma nawet artykuł jak nauczyć się tolerować ten smak, najwyraźniej jest to jakiś problem dla ogółu ludzkości ;)
Spróbowałam i... należę, oczywiście, do zakochanych ;) Podczas każdej kolejnej podróży na Wyspy Brytyjskie, Mąż zostanie obarczony bojowym zadaniem uzupełniania moich zapasów nowego ulubionego przysmaku ;)

środa, 25 marca 2015

When life gives you...

Och, jakie to prawdziwe. 
Lepiej nie dostać wcale, niż dostać na chwilę. Tyle że nigdy nie wiadomo czy to na chwilę czy nie, więc ciężko się połapać. Dlatego ludzie tak jak ja zachłanni i nieostrożni, często miewają obolałe piszczele i przemożną chęć na ciasteczka.


Światowy Dzień Czytania Tolkiena

Otóż takie właśnie święto przypada dzisiaj :) 


Ogarnę chociaż z jeden rozdział Silmarillionu, żeby to uczcić :D Mój ulubiony fragment to ten o Berenie i Lúthien :)



wtorek, 24 marca 2015

Tak się bawi tak się bawi...

... War-sza-wa! ;)

Na linii 509, którą w zamierzchłych czasach i ja jeździłam do pracy, pojawił się nowy kierowca i z miejsca stał się hitem internetu ;)



Poprosimy takiego kierowcę do naszego E-7 i 527 na Derbixie :D

poniedziałek, 23 marca 2015

Eye candy

Inspirujący filmik na dziś ;) Aż chciałoby się poćwiczyć. Yyyyy, to może jutro ;) Tymczasem sobie popaczę :D

niedziela, 22 marca 2015

Witajcie w naszej bajce

I z powrotem trafiłam w czuły uścisk rzeczywistości. Nie zdążyłam otrzepać butów z dublińskiego pyłu, gdy zwaliło się na mnie życie codzienne: terminy, zaległości, rachunki, frustracje. Ot, zwykła rzecz. Wisienką na torcie był dzisiejszy poranek, kiedy to Matju... nie mógł chodzić. Nie był w stanie nawet wstać z łóżka. 
Wczoraj narzekał na ból nogi, ale chodził. Dziś już nie chodzi, trzeba go nosić nawet do łazienki. Stopa trochę opuchnięta, Młody piszczy...
Wysłałam więc Męża na ostry dyżur, gdzie prześwietlono Matjowe kopytko i stwierdzono brak uszkodzeń. Mamy mu robić okłady i bandażować nogę, jak nie przejdzie za kilka dni to z powrotem do lekarza.
Średnia się przyznała, że wczoraj stratowała mu tę stopę butem. Mam szczerą nadzieję, że to tylko to, nieopatrznie wpisałam objawy w gugla i oczywiście wyszła mi diagnoza, po której nic tylko się powiesić.
Tak oto los uziemił mnie na co najmniej cztery dni z nieruchomym dzieckiem. Nie mogę sie oprzeć myśli, że to zapłata za moje dwudniowe wakacje ;)