To miał być post optymistyczno - motywacyjny. O codziennej zwycięskiej walce z rozjechaną chemią mózgu. O tym, że kiedy idę spać myślę sobie "raz jeszcze udało sie przeżyć!". Ale - miało być pięknie a wychodzi... jak zwykle.
Próba wybiegania złego nastroju przyniosła między innymi niespodziewany efekt w postaci masakry obu stawów skokowych. Tak się dzieje jak się na ślepo biega po chodnikach śliskich od deszczu i macha kostkami na wszystkie strony. Człapię więc na opuchniętych słoniowych nogach, ściśniętych bandażami na podobieństwo pędzonych wodą baleronów.
Podobno optymizmu można się nauczyć. Jesli to prawda, to wydaje się, że jestem na dobrej drodze do opanowania tej trudnej sztuki zamykania oczu na przykre realia. Myślę sobie, na przykład, jak to dobrze, że nie mam pod opieką dziesięciokilowego niemowla, którego na tych obolałych kostkach musiałabym godzinami nosić.
Mark Knopfler mi ładnie gra.
Stosowny komiks na dziś, jutro i najbliższe lata. Zaczynam się przyzwyczajać do myśli, że prawdopodobnie nie będzie mi lepiej. Że ten czarny szlam w głowie, który czasem tylko daje pooddychać, zostanie ze mną na zawsze. A ja już tak bardzo, bardzo mam dość.