Osobiście stosuję numer 7 i działa, więc może reszta też... ;)
sobota, 8 grudnia 2012
piątek, 7 grudnia 2012
Wnerw
Usiłuję przeformatować na słowa całe to wkurzenie, które dusi mnie od rana. Nie umiem. Sama nie wiem czemu miota mną jak szatan. Jakiś żal do świata mam i chętnie bym komuś zrobiła krzywdę.
Dziewczynki obudziły Mateusza bladym świtem. A spał. Spał. To się tak rzadko zdarza. I ja też mogłam spać. Ale nie. Musiały się drzeć i walić pięściami w biurko. Bo to taka fajna zabawa o piątej rano. Wparowałam do ich pokoju i postarałam się, żeby na długo zapamiętały, że nie życzę sobie takiego zachowania. I wisi mi to, jaką wyrwę zrobiłam im w psychice.
Czasem mam wrażenie, że jestem niewidzialna.
Dziewczynki obudziły Mateusza bladym świtem. A spał. Spał. To się tak rzadko zdarza. I ja też mogłam spać. Ale nie. Musiały się drzeć i walić pięściami w biurko. Bo to taka fajna zabawa o piątej rano. Wparowałam do ich pokoju i postarałam się, żeby na długo zapamiętały, że nie życzę sobie takiego zachowania. I wisi mi to, jaką wyrwę zrobiłam im w psychice.
Czasem mam wrażenie, że jestem niewidzialna.
środa, 5 grudnia 2012
Boys will be boys
Nie chciałam wierzyć, kiedy mamy chłopców opowiadały mi o tym, co wyczyniają ich dzieci. Przyznaję to z pokorą. Nie wierzyłam, dopóki nie ujrzałam. Na własne, zapuchnięte oczy.
Rano Matju jak zwykle biegał za mną i wył. Niespecjalnie miałam czas go pocieszać, więc w końcu dał spokój i zajął się czymś, co przyjęłam z wdzięcznością. A niesłusznie...
Kiedy poodprowadzałam dzieci do placówek, wróciłam do domu, przebrałam się w dres i rozpoczęłam inspekcję mieszkania, zobaczyłam efekt działalności mojego syna - wywlókł kosz ze śmieciami z łazienki do dziecięcego pokoju, wyciągnął worek, odwrócił do góry dnem i wysypał zawartość na podłogę... Odebrało mi mowę. Pozbierałam zużyte chusteczki, tampony, papmersy z biologicznym zagrożeniem (powinszowałam sobie w duchu nieekologicznego zawijania pampków z kupą w plastikowe torebki) i inne ciekawe przedmioty. Wyczyściłam dywan. Poodkurzałam.
Położyłam się na chwilę do łóżka. Matju zajął się czymś... ;) Nagle poczułam na nosie coś kłującego i zimnego. Z najwyższą niechęcią otworzyłam oczy i spojrzałam zezem na... nóż do chleba, którym synuś radośnie wymachiwał mi przed twarzą O_O. Rośnie dziecko. Rośnie i dosięga już do blatu. Niestety.
Wypełzłam z łóżka i odebrałam dziecięciu zabawkę. Dziecię zaniosło się rozpaczliwym szlochem.
Udałam się do łazienki, załadowałam pralkę, umyłam wannę. Mateusz zajął się czymś...
W końcu zapragnęłam się na momencik położyć. Poszłam do sypialni. Z ubolewaniem stwierdziłam, że nie mam gdzie legnąć, bo moje łóżko jest zajęte przez zawartość kosza ze śmieciami, który synuś przytaszczył z kuchni i opróżnił na mój materac.
Oszczędzę Czytelnikom opisu usuwania tego całego śmierdzącego syfu. Nie mam siły.
Jasne, że to minie. Dziecina się uczłowieczy. Tyle, że... jeszcze jedna taka akcja a ja mogę tego nie dożyć. Albo on.
Rano Matju jak zwykle biegał za mną i wył. Niespecjalnie miałam czas go pocieszać, więc w końcu dał spokój i zajął się czymś, co przyjęłam z wdzięcznością. A niesłusznie...
Kiedy poodprowadzałam dzieci do placówek, wróciłam do domu, przebrałam się w dres i rozpoczęłam inspekcję mieszkania, zobaczyłam efekt działalności mojego syna - wywlókł kosz ze śmieciami z łazienki do dziecięcego pokoju, wyciągnął worek, odwrócił do góry dnem i wysypał zawartość na podłogę... Odebrało mi mowę. Pozbierałam zużyte chusteczki, tampony, papmersy z biologicznym zagrożeniem (powinszowałam sobie w duchu nieekologicznego zawijania pampków z kupą w plastikowe torebki) i inne ciekawe przedmioty. Wyczyściłam dywan. Poodkurzałam.
Położyłam się na chwilę do łóżka. Matju zajął się czymś... ;) Nagle poczułam na nosie coś kłującego i zimnego. Z najwyższą niechęcią otworzyłam oczy i spojrzałam zezem na... nóż do chleba, którym synuś radośnie wymachiwał mi przed twarzą O_O. Rośnie dziecko. Rośnie i dosięga już do blatu. Niestety.
Wypełzłam z łóżka i odebrałam dziecięciu zabawkę. Dziecię zaniosło się rozpaczliwym szlochem.
Udałam się do łazienki, załadowałam pralkę, umyłam wannę. Mateusz zajął się czymś...
W końcu zapragnęłam się na momencik położyć. Poszłam do sypialni. Z ubolewaniem stwierdziłam, że nie mam gdzie legnąć, bo moje łóżko jest zajęte przez zawartość kosza ze śmieciami, który synuś przytaszczył z kuchni i opróżnił na mój materac.
Oszczędzę Czytelnikom opisu usuwania tego całego śmierdzącego syfu. Nie mam siły.
Jasne, że to minie. Dziecina się uczłowieczy. Tyle, że... jeszcze jedna taka akcja a ja mogę tego nie dożyć. Albo on.
Infirmeria
Co za piękny dzień! Witamy w infirmerii "Pod Zdechłą Matką". Mamy dziś zaszczyt gościć sympatyczną grupę rinowirusów, które w ciągu kilku godzin zmieniły nas w stado warczących zombie.
Małżonek grzeje się pod meksykańskim słońcem a ja niemrawo próbuję ogarnąć to, co ogarnąć należy. Z chorym Klusińskim uwieszonym u nogi, na rękach albo na plecach. Życie rodzinne zaczyna przypominać ewakuację z tonącego Titanica. Jestem królową chaosu.
Osiągnęłam taki poziom zmęczenia, że przesypiam budzik. Przesypiam nawet obudzonego i jęczącego synka. Kurczowo trzymając się półsnu nie reaguję na okrzyki z łazienki "mamooo, kupaaa!". Zu pochyla się nade mną i woła prosto w ucho "mamooo, jestem głooodnaaaa!". Mat szarpie mnie za włosy. Chowam się pod kołdrę, litości, jeszcze dwie minutki...
Najgorsze są te poranki, kiedy Zu musi iść na 8 rano do szkoły. Mimo przygotowywania dzień wcześniej ubrań, plecaka, nawet komponentów śniadania, rano zawsze coś się pieprzy. Mat płacze, Ana nie chce się ubrać, Zu włącza telewizor (chociaż wie, że nie wolno) i zapada w letarg, oglądając bajki. Popędzam, ubieram, uspokajam, wyłączam tv, podaję śniadanie, szczotkuję włosy i zęby, przekonuję do wyjścia. Kluś chodzi za mną z wyciągniętymi w górę łapkami i płacze. Jego płacz wytrąca mnie kompletnie z równowagi.
Ostatnio ciągle to sobie powtarzam:
Pomaga. Czasem. Ale praktyka czyni mistrza ;)
Małżonek grzeje się pod meksykańskim słońcem a ja niemrawo próbuję ogarnąć to, co ogarnąć należy. Z chorym Klusińskim uwieszonym u nogi, na rękach albo na plecach. Życie rodzinne zaczyna przypominać ewakuację z tonącego Titanica. Jestem królową chaosu.
Osiągnęłam taki poziom zmęczenia, że przesypiam budzik. Przesypiam nawet obudzonego i jęczącego synka. Kurczowo trzymając się półsnu nie reaguję na okrzyki z łazienki "mamooo, kupaaa!". Zu pochyla się nade mną i woła prosto w ucho "mamooo, jestem głooodnaaaa!". Mat szarpie mnie za włosy. Chowam się pod kołdrę, litości, jeszcze dwie minutki...
Najgorsze są te poranki, kiedy Zu musi iść na 8 rano do szkoły. Mimo przygotowywania dzień wcześniej ubrań, plecaka, nawet komponentów śniadania, rano zawsze coś się pieprzy. Mat płacze, Ana nie chce się ubrać, Zu włącza telewizor (chociaż wie, że nie wolno) i zapada w letarg, oglądając bajki. Popędzam, ubieram, uspokajam, wyłączam tv, podaję śniadanie, szczotkuję włosy i zęby, przekonuję do wyjścia. Kluś chodzi za mną z wyciągniętymi w górę łapkami i płacze. Jego płacz wytrąca mnie kompletnie z równowagi.
Ostatnio ciągle to sobie powtarzam:
Pomaga. Czasem. Ale praktyka czyni mistrza ;)
poniedziałek, 3 grudnia 2012
Domowe laboratorium - maść na katar
Sezon chorobowy w pełnym galopie. Matju był zdrowy przez cały tydzień, co uważam za wyjątkowy sukces. Ale sukcesy szlag trafił wczoraj nocą głęboką - Młody dostał wysokiej gorączki, marudził do rana a z rana chlapnął takim katarem, że kiedy kichnie, muszę go całego przebierać ;)
Najstarsza zaczyna kichać i smarkać, Średnia kaszle, a ja, ze stoickim spokojem czekam na pierwsze objawy u siebie.
W lodówce czekają kawałki cytryny i imbiru zalane miodem, mam zapas herbaty, lipy, czarnego bzu, siemienia lnianego, mleka, masła oraz czosnku (pieczony czosnek smakuje niebiańsko, jest lżej strawny niż surowy i nie ma tak dramatycznych efektów towarzyskich ;) ). W apteczce, w równiutkich rządkach, stoją buteleczki nurofenu, paracetamolu i hydroksyzyny (no dobra, to ostatnie to dla mnie... przy trójce chorych dzieci czasem niezbędny jest farmakologiczny czilaut ;) Na półce - bańki w pełnej gotowości.
Do pełni szczęścia brakowało mi tylko maści na katar i kaszel. Zazwyczaj używamy VapoRub i olejku Olbas, ale nie byłabym sobą, gdybym, natrafiwszy w sieci na TEN PRZEPIS, nie zapragnęła go wypróbować :)
Na Allegro kupiłam organiczne zioła - liść mięty i eukaliptusa. Zalałam oliwą z oliwek (może niekoniecznie organiczną, ale za to prawdziwą, z Włoch). Wczoraj przecedziłam macerat i dziś wzięłam się za produkcję maści.
Użyłam:
113 gram maceratu
24 gramy wosku pszczelego
10 ml olejku goździkowego
10 ml olejku eukaliptusowego
10 ml olejku tymiankowego
10 ml olejku miętowego
Wszystko poszło szybko, produkt finalny zastygł ładnie, pachnie mocno, świeżo i ożywczo. I bardzo przyjemnie :) Aplikuję Młodemu pod nos, rzeczywiście ułatwia oddychanie. Na noc posmaruję mu plecki i stopy.
Jestem przygotowana ;) Nie dam się ;)
niedziela, 2 grudnia 2012
Na niedzielny wieczór
Lubię to. :) Bardzo bardzo.
Nastraja mnie optymistycznie, czego i innym przydeptanym życzę :)
Nastraja mnie optymistycznie, czego i innym przydeptanym życzę :)
Ech
Cheap heartmelt.
EskaTV chyba chce mnie dobić.
Swoją drogą to dziwne - całą ciążę Kluś słuchał Metalliki i Ozzy'ego a największe zamiłowanie przejawia do disco popu i romantycznych ballad.
EskaTV chyba chce mnie dobić.
Swoją drogą to dziwne - całą ciążę Kluś słuchał Metalliki i Ozzy'ego a największe zamiłowanie przejawia do disco popu i romantycznych ballad.
Subskrybuj:
Posty (Atom)