sobota, 22 grudnia 2012

Lekcja survivalu




Dość wczesnym rankiem zostawiam dzieci z Małżonkiem i wychodzę do piekarni. Nie spieszę się. Cisza. Niewielu ludzi decyduje się opuścić ciepłe wnętrza o tej porze i wywędrować na 15-stopniowy mróz.
Idę powoli, nasłuchuję skrzypienia śniegu pod butami. Oddycham głęboko, powietrze szczypie w nos i pachnie dymem. Przez chwilę skupiam się na ruchu, przemieszczaniu się po powierzchni ziemi. Na oddechu. Na dźwięku. Na płatkach śniegu, spadających mi na czerwone od mrozu policzki. I na tę krótką chwilę ogarnia mnie spokój. Jestem tu i teraz, idę. Nie trzeba nic więcej.

Umysł, jednakowoż, zaprogramowany jest na aktywność. Na "działanie", nie "bycie". Rozwiązywanie problemów, planowanie, znajdowanie wyjaśnień. Myśl przykleiła mi się do listy zakupów, zahaczyła o niewykupione recepty, zręcznym susem przeskoczyła na dzieci, święta, i już oswojone przygnębienie zgrabnie wskoczyło na swoje miejsce. Czar prysł.

Spokój znikł. Ale może wróci.



"I walk the streets of Dublin town
It's 1842
It's snowing on this Christmas Eve
Think I'll beg another bob or two
I'll huddle in this doorway here
Till someone comes along
If the lamp lighter comes real soon
Maybe I'll go home with him
Maybe I can find a place I can call my home
Maybe I can find a home I can call my own
The horses on the cobbled stones pass by
Think I'll get one one fine day
And ride into the country side
And very far away.
But now as the daylight disappears
I best find a place to sleep
Think I'll slip into the bell tower
In the church just down the street
Maybe I can find a place I can call my home
Maybe I can find a home I can call my own
Maybe on the way I'll find the dog
I saw the other night
And tuck him underneath my jacket
So we'll stay warm through the night
And as we lie in the bell tower high
Ad dream of days to come
The bells o'er head will call the hour
The day we will find a home."

piątek, 21 grudnia 2012

Sezon na święta

Wszędzie choinki, kolędy, korki przed sklepami, mikołaje, reniferki, bombki, dzwonki. Kolorowo i wesoło. Czemu ta cała okołoświąteczna atmosfera doprowadza mnie do płaczu? Podobno najwięcej samobójstw zdarza się właśnie w tym okresie. Zupełnie mnie to nie dziwi.
Nie mam siły na nic, żadnych porządków, żadnych kuchennych wyczynów. Patrzę w ścianę i płaczę. Leżę w łóżku i płaczę. Kroję chleb i płaczę. Święta są strasznie przygnębiające. Ta pogoń za nie wiadomo czym, szał sprzątania i gotowania. Szał prezentów bez sensu. Oglądanie tych samych co roku programów w TV. Napychanie się żarciem do wypęku. Rodzinna atmosfera za wszelką cenę. 
Po co to wszystko...


Eeee tam...

No i gdzie ten koniec świata? O północy na fejsie użytkownik Australia zaktualizował status: "Yes, we're alive". To już wiedziałam, że nie ma na co czekać...
A tak liczyłam na tych Majów no... A tu trzeba dalej zapierniczać.
Foch jak ch*j.
O.


czwartek, 20 grudnia 2012

Wycieczka

Wycieczka, a może ucieczka... Dziś wieczorem idę do lekarza. Bez dzieci :) Kochana Siostra przywiezie Mamę, zostawi ją z młodymi i zawiezie mój tyłek na Mokotów.
Od dwóch dni o niczym innym nie myślę ;)
Wyjdę z domu, wyjdę z domu...
aaaaa!


środa, 19 grudnia 2012

Horyłka

Pytają mnie czasem mili czytelnicy skąd się wzięła "horyłka" w nazwie mojego bloga :) Otóż - z tej piosenki :) Horyłka, czyli "gorzałka", co uznałam za idealny pseudonim dla siebie :)
Piosenkę uwielbiam :)

Tu link do mojego ulubionego wykonania na Wrzucie:

klang - horylka

A tu chłopaki dają czadu na jutubie:



Kiedy bodajże w 1998 roku jechałam na Dni Młodzieży do Mediolanu, autobusem pełnym wesołych i niekoniecznie trzeźwych studentów, jeden z kolegów często wykonywał muzycznie ten utwór ;) I tak to dzieło zapadło mi w serce ;)

Pogoda ducha

Tri Yann zawsze pomaga na smuteczki ;) Uwielbiam :)



Matju też lubi :D

Macierzyńskie SPA

Lepka i chrzęszcząca pod nogami podłoga, upaprane blaty, stos woniejących garów w zlewie, wszędzie śmieci, krzesełko Matju zapaćkane wszystkim, co jadał przez ostatnie 4 dni, porozrzucane kuchenne utensylia, którymi Młody się bawił... Taki obraz ukazał się mym oczom, kiedy weszłam wczoraj rano do kuchni. Miałam ochotę zawrócić na pięcie i schować się pod kołdrą.
Łazienka nie wyglądała lepiej. W sumie to nic nie wyglądało lepiej. Na kanapie w pokoju stos wypranych ubrań, bliski osiągnięcia masy krytycznej, w pralce wsad, który musiałam wyprać drugi raz, bo zapomniałam  wyjąć... W suszarce to samo.



Jestem odporna na syf, ale tylko do pewnego momentu. Po prostu w czystej i pustej (=pozbawionej rozsypanych zabawek) przestrzeni czuję się lepiej. Jakoś bardziej żyć się chce. Więcej można. Zresztą, jeśli ktoś jest zamknięty w domu z dziećmi bez możliwości wyjścia przez kilkanaście dni, to, co normalnie jest ignorowane, nabiera specjalnego znaczenia.
Cały, calutki dzień próbowałam posprzątać. Z godziny na godzinę robiłam się coraz bardziej zła. Nie, nie zła. Wkurwiona. Otwieram zmywarkę, żeby wyjąć naczynia - Matju natychmiast wchodzi do zmywarki i zaczyna je wyrzucać na podłogę. Odstawiony na bok, wraca jak wrzeszczący bumerang. Wyjęcie ubrań z suszarki to mission impossible - Młody rzuca się szczupakiem do środka, wyciąga ciuchy i rozwłóczy je po podłodze. Próbuję wystawić go z kuchni i zamknąć drzwi. Najpierw wali w drzwi pięściami i wrzeszczy, następnie metodycznie wywala z półek w przedpokoju wszystkie buty, których jest w stanie dosięgnąć. I wrzeszczy.


Zamiatam podłogę - Mateo z rozpędem wbiega w podmiecioną kupkę śmieci i błyskawicznie rozrzuca je wokół. Odstawiam go, zamiatam jeszcze raz, popłakując ze złości. Zmiatam śmieci na szufelkę. Mateo wyrywa mi szufelkę z ręki i rozrzuca zawartość. Nawet nie próbuję wyciągnąć wiadra i mopa, nauczona przykrymi doświadczeniami... Mat zazwyczaj przewraca wiadro i zalewa podłogę a wycieranie jej jest pracochłonne. Jestem zmęczona. Żadnych dodatkowych atrakcji.


Przegrałam z kretesem bitwę o porządek. Uznałam swoją porażkę. Poddałam się, kiedy oczami duszy ujrzałam siebie, chwytającą Młodego za nogi i wywalającą go w pizdu przez balkon, co zdało mi się nad wyraz kuszącą wizją.


Kiedy udało mi się upchnąć dzieci w łóżkach zrobiłam coś czego nie robiłam NIGDY wcześniej - zabrałam się za sprzątanie.
Boże, jakie to było przyjemne... Kto nie ma małych bachorów, nie jest w stanie pojąć jaką przyjemnością jest składanie prania, kiedy nikt nie przeszkadza i nie rozrzuca tego, co mama z taką pieczołowitością układa. Jak rozkosznym doznaniem psychofizycznym jest wyjmowanie cieplutkich naczyń ze zmywarki bez towarzystwa wrzeszczącego monstrum, atakującego z każdej strony. Jak błogo jest zabrać się za jakąś czynność i móc ją tak po prostu, zwyczajnie ukończyć, bez przerywania co chwila na opędzanie się i uspokajanie wyjącej gęby.


W pełnej ekstazie krzątałam się dwie godziny, aż kuchnia przestała przypominać chlew, a w pokoju można było przejść bez wykonywania akrobacji.
Potem usiadłam i poczułam się zrelaksowana jak po wizycie w SPA.
I zachciało mi się płakać.
Przypomniałam sobie jak w zeszłym roku leczyłam kanałowo trzy zęby i bolesne, długie dentystyczne zabiegi były dla mnie jak urlop na Karaibach.
I zachciało mi się płakać jeszcze bardziej.


Pomyślałam, że ta piosenka tu pasuje. Ze ścieżki dźwiękowej "American Horror Story. Asylum". Obowiązkowo słuchana we wspólnej sali tytułowego domu dla obłąkanych...

wtorek, 18 grudnia 2012

Klaustrofobia

Matju czuje się jakby lepiej, chociaż jest nieprzeciętnie marudny. Średnia, zamknięta w domu, dostaje kompletnego świra, czasem się zastanawiam czy by jej nie wyegzorcyzmować za pomocą porządnego, skórzanego paska... Jedynie Najstarsza jest oazą spokoju i posłuszeństwa oraz rozsądku, Bogu niech za nią będą dzięki.
Cierpliwość skończyła mi się dziś o poranku, kiedy poczułam gorączkę a następnie podjęłam próbę konsumpcji śniadania. Próbę, dodam, zakończoną niepowodzeniem, albowiem spuchnięty lewy migdał zatkał mi gardło i bardzo utrudnia przełykanie, a boli przy tym jak #$#$%^^. Pół głowy mam wyłączone z użytkowania aż do karku. Oczywiście, nikogo prócz mnie to nie interesuje ;) a najmniej małego wyjca, który wytrwale czepia się moich kolan, piszcząc "mamomamomamomamooooo!" Jeszcze jedno "mamo" i pójdę się powiesić na pasku od szlafroka.

Od kilku dni nie opuszczam mieszkania. Życzliwi sąsiedzi (niech imię ich będzie błogosławione!) okazjonalnie zaopatrują mnie w produkty pierwszej potrzeby oraz wyrzucają górę worków ze śmieciami, która mi ciągle odrasta przy drzwiach. Zaczynam cierpieć na całkiem porządny przypadek klaustrofobii. Nieustannie wietrzę pokój za pokojem, a i tak cały czas czuję, że się duszę. Przyklejam nos do szyby i patrzę na ten piękny, świeży śnieg na zewnątrz. CHCĘ WYJŚĆ. WYPUŚĆCIE MNIE.  Od oglądania kreskówek z dziećmi gnije mi mózg. Nie mam siły na nic.




poniedziałek, 17 grudnia 2012

BHP

Żeby podać Młodemu lekarstwa muszę położyć go na kanapie, usiąść przy nim, zablokować mu ręce i głowę nogami (moimi, żeby nie było wątpliwości;) ), jedną ręką zatykać nos/otwierać mu paszczę a drugą wstrzykiwać lek.
Dziś rano położyłam go, chciałam usiąść obok, ale tak się wił, że, żeby uniknąć połamania mu odnóży, musiałam się przesunąć. Przesunęłam się więc i usiadłam z rozmachem. Jeno nie trafiłam siedzeniem w kanapę, tylko trochę obok... Z głuchym łomotem, całym (sporym) ciężarem walnęłam w podłogę, znikając Klusiowi z pola widzenia. Młody dostał histerii, bo, jak powszechnie wiadomo, MAMY NIE SPADAJĄ. Spadająca mama to zachwianie równowagi wszechświata ;) Dobre 15 minut zajęło mi uspokojenie go na tyle, żeby z głośnego, przerażonego krzyku przeszedł w ciche pochlipywanie.
Tak oto do obolałych pleców doszła mi inna, mocno obolała część ciała ;) Mały chodzi za mną i co chwila łapie mnie za nogi, patrząc pytająco i popiskując: "mama? mama?"
Nowy dzień czas zacząć :)

Wszędzie wokoło nastrój świąteczny, a ja stawiam opór. Nie lubię Świąt :) Jeśli jeszcze raz usłyszę w tv "Last Christmas" albo "All I want for Christmas is you" to słowo daję, potnę się ;)


niedziela, 16 grudnia 2012

Hue hue ;)

Dziś, usprawiedliwiając się chorobą Młodego oraz moimi osobistymi bólami różnego pochodzenia, spędziłam cały dzień w trybie oszczędzania energii - niemrawo snując się w piżamie między komputerem i lodówką i oganiając się od dzieci ;)
Oprócz paszy, humor poprawiają mi perełki z jutuba.

Jedna z ulubionych piosenek Matju (tak, wiem, że to smutne ;) ) zaowocowała kilkoma miłymi dla oka parodiami :) Oto dwie, które lubię najbardziej i najgłośniej przy nich rechoczę ;)

Ta z NASA jest całkiem całkiem...



... ale MIT wymiata absolutnie :)

Muchomorek



3x dziennie Heviran, 2 x dziennie Clemastinum. Bogu dzięki za medycynę... Kluś przestał krzyczeć, tylko płacze i marudzi. Nawet coś czasem zje.

Podawanie leków to lekcja survivalu. Heviran jest w tabletkach, trzeba je rozkruszyć, wymieszać z jakimś atrakcyjnym w smaku płynem i wcisnąć Młodemu do buzi strzykawką. Zazwyczaj metodą hitlerowską - zatykamy dziecku nos i wlewamy lek do wrzeszczącej paszczy, modląc się przy tym, żeby się nie zachłysnął. Clemastinum nie stwarza aż takiego problemu - jest słodkie.

Kluś lubi smarowanie wysypki ;) Siedzi spokojnie i przygląda się z uwagą poczynaniom mamusi. Jak mu się nudzi - łączymy kropki i rysujemy obrazki na brzuszku ;) Pomału coraz więcej rzeczy w domu zmienia kolor na wdzięczny gencjanowy fiolecik. Poczynając od różnych części ciała mamy ;) Mam nadzieję, że to się zmywa, bo wyglądam, jakby mnie ktoś porządnie pobił ;)