sobota, 3 listopada 2012

piątek, 2 listopada 2012

Zagwozdka

Co zrobić z dniem, który zaczyna się o 4.30? Jeszcze nie ma ósmej a już marzę o wieczorze :/ Gdyby nie dzieci, spałabym twardo, budząc się okazjonalnie i kontrolując upływ czasu.
Nie dadzą mi odpocząć. Sama z siebie nie mam siły na nic, choroba rozjechała mnie jak walec drogowy. Siedzę więc i trwam. Spełniam prośby dzieci. Walczę z opadającymi powiekami. Jeszcze dwanaście godzin.




Na osłodę

Aktualnie trwa długi weekend. Ludziska wypoczywają między jedną wyprawą na cmentarz a drugą. Ja nie wypoczywam, bo moje dzieciątka wstały o 4.30 :)
Teraz hasają sobie radośnie wszyscy troje (bawią się we wróżki - Zuzia jest Kwiatową Wróżką, Ania jest Wróżką Zębuszką a Mateusz jest dzidziusiem. Zabawa polega na galopowaniu w stadzie po korytarzu i produkowaniu jak największego hałasu.). Usiłuję nie myśleć o tym, co czują sąsiedzi z dołu. Za to mam czas na spokojne śniadanie i blogowanie :)

Trochę późno, ale lepiej późno, niż wcale:


... czyli sezon dyniowy. Jeszcze kilka lat temu trudno było u nas o dynię. Teraz na każdym straganie i w każdym warzywniaku piętrzą się zachęcające, pomarańczowe stosy, obowiązkowo zwieńczone dyniową, szczerzącą się gębą.
Co roku ulegam dyniowemu czarowi i przerabiam owo użyteczne warzywo na ciasta oraz prażone pestki. W ilościach hurtowych.
Moja ulubiona wersja to klasyczna tarta dyniowa, czyli w języku language - pumpkin pie. Lubię to słowo, brzmi zabawnie.
Smakuje znacznie lepiej niż wygląda ;)


Żeby zrobić tartę dyniową, trzeba najpierw mieć puree z dyni. W krajach cywilizowanych kupuje się je w puszkach, w supermarkecie. Jako, że żyjemy w kraju niezbyt cywilizowanym oraz jesteśmy ekonomiczni i ekologiczni - puree robimy sami.

Dynię pozbawiamy pestek i flaków ze środka. Kroimy na ćwiartki, ćwiartki na pół. Układamy kawałki na blasze do pieczenia miąższem do dołu, nalewamy na blachę szklankę wody i wstawiamy do piekarnika, nagrzanego do 200 stopni. Pół godziny powinno załatwić sprawę, jeśli warzywo stawia opór, to dłużej. Dynia po upieczeniu ma być miękka (pomocny w ocenie jest test widelca).

Wyjmujemy dynię z piekarnika, czekamy aż ostygnie. Następnie wyskrobujemy z niej upieczony miąższ. Zazwyczaj robię to łyżką do lodów, bo tak najwygodniej.
Wrzucamy do malaksera i miksujemy na gładkie puree. I już :) Prościzna :)
Nadmiar puree można, a nawet należy zamrozić na zimę :)

Do tarty potrzebujemy też kruchego ciasta. Mam swój niezawodny przepis, który sprawdza się jako spód do słodkich tart oraz szarlotki:

375 gram mąki (nie jestem w stanie zapamiętać ile to szklanek), najlepsza jest krupczatka
1 szklanka cukru (najlepiej pudru)
1,5 łyżeczki proszku do pieczenia

Suche składniki wsypujemy na blat i mieszamy rękami. Świetna zabawa dla dzieci.

Następnie wyciągamy z lodówki masło (1 i 1/5 kostki) lub margarynę (1 kostka), wrzucamy do suchych składników i siekamy nożem, aż kawałki masła będą mniej więcej wielkości ziaren fasoli. Czyli dość drobno.

Wyjmujemy z lodówki jajko i wbijamy do ciasta. Szybko zagniatamy. Pakujemy kulę ciasta w folię i wkładamy na co najmniej godzinę do lodówki. Można zrobić więcej, zamrozić i mieć z głowy.
Z tej porcji ciasta wychodzą mi dwa spody do tarty.

Jeszcze tylko dyniowe nadzienie:

Do miski wrzucamy:

2 szklanki puree z dyni
1/2 - 1 łyżeczki mielonego imbiru
1/2 - 1 łyżeczki cynamonu
1/2 łyżeczki kardamonu
szczypta mielonych goździków
1 łyżeczka soli
4 jaja, lekko ubite
1 szklankę miodu
1/2 szklanki mleka
1/2 szklanki słodkiej śmietanki

Mieszamy. Starcza na wsad do 2 niedużych tart.

Formę do tarty smarujemy masłem, wykładamy rozwałkowanym ciastem. Wlewamy nadzienie. Pieczemy w temperaturze 205 stopni przez około godzinę, albo do momentu, kiedy nóż/patyczek wbity w ciasto około 4 cm od brzegu będzie mniej więcej suchy.

Najlepsza lekko ciepła, z bitą śmietaną.
Mlask ;)

czwartek, 1 listopada 2012

ŚwiatłoCień

Powinno być okolicznościowo o życiu i śmierci, z pełną powagą i arcypolską tradycją, ale nie chce mi się.

Nie wiem, czy ktoś zauważył, ale na ogół jestem pesymistką. Życie jest do kitu, świat stoi przede mną otworem, ale dokładnie wiem, o który otwór chodzi i tak dalej. Jednakowoż, nawet tak zdeklarowana narzekajka, jak ja, czasem dostrzega jasne strony życia. Kiedy walą po oczach i już naprawdę, żadną siłą, nie da się ich zignorować ;)
Chociażby teraz... W życiu nie przypuszczałabym, że chorując jednocześnie na zapalenie płuc, zatok i migdałów będę w stanie wyprodukować jakąś pozytywną myśl, a jednak...
Pozytyw mianowicie jest taki, że fizyczne niedomagania otaczają mnie murem, przez który nie przebija się wiele z dookolnej rzeczywistości. Innymi słowy - jest mi obojętne. Wszystko. Wisi mi. Olewam. Nie dotyka mnie nic.
Dzieci się drą? I co z tego... W TV nic oprócz zniczy i kolekty na Powązkach? Phi. Ktoś ma na mnie focha? Zamiast robić rachunek sumienia i wzbudzać w sobie żal za popełnione lub niepopełnione grzechy - mam to gdzieś. Ból głowy uniemożliwia czytanie? Zamiast dołować się tym, ile to czasu tracę i o ile, w związku z tym, będę głupsza od tego czy owego - leżę, patrzę w ścianę i mam wy**bane. Drogi świecie, pocałuj mnie w d.
Duszę się, wszystko mnie boli i chodzę podpierając się o ściany, ale, mimo to, jest mi dobrze. Szkoda, że aby osiągnąć chociaż namiastkę wewnętrznego spokoju, muszę zassać wszystkie okoliczne wirusy ;)
W miarę powrotu do zdrowia, zacznę wracać do życia realnego. I wcale nie wiem czy mam na to ochotę ;)
Cziiiilaauuut :P



Mem na dziś




środa, 31 października 2012

Halloween czyli...

Staropolskie DZIADY :) Niepotrzebne nam cudze pogaństwo, mamy własne i jesteśmy z tego dumni ;)

Dziś w przedszkolu u Średniej odbyło się drążenie wielkiej dyni i przetwarzanie jej na jack-o'lantern czyli halouinowy lampion z wyszczerzoną mordą ;)





Co mnie zastanowiło - całkiem podobne do dyńkowych dżeków są karaboszki, czyli słowiańskie maski, przedstawiające duchy zmarłych:



I jeszcze kilka okolicznościowych zdjęć, znalezionych w sieci :) Ładne. Nawet bardzo :)









Na fejsbuku krąży ta oto seria dyniowych zdjęć. Nie wiem, czy to fotoszop czy rzeźbiarski talent, w każdym razie - efekt jest niesamowity!









To moje ulubione :P

Przychodzi baba do lekarza

A w zasadzie lekarz przyjeżdża. Bo ledwie przebieram nogami a odprowadzenie Ani do przedszkola to wyczyn niemalże ponad siły. Pan doktor wytłumaczył mi, czemu:

- Proszę pani, wszystko wskazuje na rozwijające się zapalenie płuc, najprawdopodobniej na tle wirusowym. Mamy teraz epidemię, czasem zdarza się nawet kilkunastu pacjentów dziennie z tymi objawami. Antybiotyku nie ma sensu przepisywać, tylko dodatkowo panią osłabi a na wirusa nie pomoże. Leczenie objawowe. Proszę dużo odpoczywać, najlepiej w łóżku, nie wychodzić z domu.

Popatrzyłam na trójkę dzieci, kłębiącą się dookoła. Potem rzuciłam medikusowi spojrzenie, wyraźnie mówiące: "człowieku, pojebało cię?". Lekarz zrobił minę pełną niesmaku.

- I po co pani było tyle dzieci?

Och, mówię ci, zacny doktorze, ileż ja razy dziennie zadaję sobie to samo pytanie.

Reasumując: dopadł mnie i zeżarł wredny wirus zapalenia płuc, którego ponoć wszyscy teraz łapią. Niespecjalnie coś można na to poradzić, ot, przechorować, lecząc objawowo - paracetamol na gorączkę, leki wykrztuśne i witaminka c.
Gruźliczy kaszel wyciska ze mnie siódme poty oraz wszystko to, co uda mi się przełknąć. W płucach, przy oddychaniu, tajemniczo coś bulgocze... Używam może z 1/3 powierzchni płuc i  nie wystarcza mi to do życia, podduszam się i czuję się stanowczo niedotleniona.
Żeby nie było mi za wesoło, mam jeszcze bakterie w zatokach. Bodajże paciorkowce. Małe sukinsyny nie odpuszczają, głowa boli a to, co wypłukuję z zatok, tradycyjnie już nie nadaje się do opisania na publicznym blogu. Mniam. Hehe.
Do tego zaczyna mi się podobno kluć zapalenie migdałków :) Tak przynajmniej stwierdził pan dochtór. Boli gardło, boli ucho i nie bardzo mogę jeść.

Kiedy usłyszałam te wspaniałe nowiny, zaczęłam rechotać, rzężąc przy tym dźwięcznie. Lekarz wyglądał na zaskoczonego:

- Co panią tak rozbawiło?

- A co mam robić, doktorze? Śmieję się. Bo alternatywą jest wyjść, znaleźć najbliższą linię tramwajową i położyć się na torach. A ja nie mogę tego zrobić, bo kto mi dziecko po południu z przedszkola odbierze?






Marzę o szpitalnej izolatce, żelaznym łóżku ze skrzypiącym, nierównym materacem i zaplamioną pościelą. O łuszczącej się na ścianach farbie, którą mogłabym obserwować godzinami, w ciszy i bezruchu. O czerstwym chlebie i plasterku nieświeżej mielonki na śniadanie. O nieuprzejmych pielęgniarkach. O tym, żeby ktoś się mną zajął. Nawet urzędowo. Nawet byle jak.



wtorek, 30 października 2012

Happy Halloween ;)



Bal

Halloween pcha się do Polski drzwiami i oknami. Imprezy okolicznościowe odbywają się wszędzie - od firm po przedszkola. W naszym przedszkolu bal odbył się wczoraj.
W informacji, którą otrzymałam na początku miesiąca, napisane było "dzieci przebierają się za miłych czarodziei i miłe czarownice". No dobrze. Przebrać Średnią za miłą czarownicę, to może nie być proste. A tam, coś się wymyśli, stwierdziłam lekkomyślnie. Jestem mistrzynią prokrastynacji, więc dręczący temat przebrania odruchowo spychałam na bok. Dopiero w ostatni czwartek przed balem westchnęłam i udałam się do lokalnego sklepu z zabawkami w celu obejrzenia kostiumów.
Halouinowych strojów występuje w naszym kraju bardzo niewiele, a te, które występują, są koszmarnie niskiej jakości i kosztują majątek. Obejrzałam ze wstrętem strój czarownicy, o trzy rozmiary na Średnią za mały i kosztujący tak ze cztery razy tyle ile powinien. No cóż, nic z tego... Ale... Obok wisiała opaska z czymś, co przypominało czułki na sprężynkach. Za jedyne 6,90. Skoro nie może być czarownicy, to będzie biedronka. Trudno.
Kupiłam opaskę i poszłam do domu przemyśleć temat. Wspólnie z małżonkiem wykonaliśmy biedronkowe skrzydełka z kartonu po mleku oraz czarnego i czerwonego brystolu. Do tego czerwona sukienka i już. Może być.

Ciocie w przedszkolu malowały dzieciom buzie. Ania została przyozdobiona stosownymi kropkami ;)

Zdjęcia przedszkolne, jakość średnia, bo obiekty chyba się za szybko ruszały :P Skrzydełek nie widać dobrze, a one bardzo przepiękne, czerwoniaste w eleganckie czarne kropy. Małżonek wykonał kawał dobrej, precyzyjnej roboty :)











poniedziałek, 29 października 2012

Jest ci smutno, jest ci źle? Idź do kuchni, nażryj się! ;)


Oto brownie.



Kocham. Uwielbiam. No bo kto nie lubi czekolady? Zazwyczaj robiłam brownie z przepisu Nigelli, ale Ktoś podzielił się ze mną recepturą, która Nigellę pokonała w przedbiegach. To ciasto jest proste, nie ma prawa się nie udać, jest przepyszne i dużo tańsze ;)

Przepis:

Do miski wsypujemy:

1/2 szklanki mąki
1/2 szklanki gorzkiego kakao
1/4 łyżeczki proszku do pieczenia
1/4 łyżeczki soli
1 szklankę siekanych orzechów włoskich

Żeby złamać smak gorzkiej czekolady, dodaję jeszcze autorsko 1/2 szklanki odtłuszczonego mleka w proszku, ale nie jest to konieczne.
Można nie dodawać orzechów. Zamiast nich wrzucam czasem to, co akurat mam pod ręką - orzechy laskowe, rodzynki, ostatnio mieszankę studencką.

W garnku na małym ogniu roztapiamy 1/2 szklanki masła (albo margaryny, z masłem jest oczywiście lepsze, ale droższe ;) jako, że nie mam pojęcia ile to 1/2 szklanki masła, biorę nieco więcej niż pół 200-gramowej kostki).

Kiedy masło się roztopi, wsypujemy do garnka 1 szklankę cukru, wbijamy dwa duże jajka i wlewamy łyżeczkę esencji waniliowej (albo wsypujemy opakowanie cukru wanilinowego). Mieszamy wszystko dokładnie i wlewamy do suchych składników.

Mieszamy. Całość wlewamy do blachy, foremki czy czegoś tam (wysmarowanej masłem). Pieczemy 25-30 minut w temperaturze 180 stopni. Ciasto z wierzchu powinno być lekko suche, w środku czekoladowo wilgotne i miękkie.
Voila! Siadać i zjadać :) Najlepsze lekko ciepłe.
Jeśli ktoś jest w głębokim dołku i potrzebuje ekstra pocieszenia, można podrasować lodami lub bitą śmietaną ;)

Pełniutki talerz lepkiej, czekoladowej błogości, do tego mocna, gorąca herbata i świat nie jest już taki nieprzyjazny jak przed chwilą ;) Tyłek rośnie i rośnie, ale kto by się tym przejmował... Wszak trzeba dbać o linię a linia musi być gruba i wyraźna ;)

Dzień świstaka. A może świra.

Zmiana czasu na zimowy oznacza godzinę snu więcej. Dla wszystkich, z wyjątkiem takich nieszczęśnic jak ja. Bo dla mnie, oznacza godzinę snu mniej.
Tak jak wczoraj, stado wstało o 4.30 i zaczęło żyć pełnią życia. Mateo na dzień dobry wyrwał mi z pępka mój piękny, truskawkowy kolczyk. Złapał, szarpnął... i zostało trochę rozerwanej skóry. Idę o zakład, że kilka znajomych osób, czytających te słowa, uśmiecha się pod nosem z satysfakcją. Bo przecież mówiłem/mówiłam, że kolczyk w pępku to idiotyzm, masz za swoje. Ano mam. Bo znowu się wychyliłam, głupia pinda, powinnam pamiętać, że matce NIE WOLNO. Bo matka nie może mieć zachcianek, fanaberii, ani nawet potrzeb. Jedynym matki przywilejem i radością jest zajmowanie się kochanymi okruszynkami, fasolinkami cudnymi, dzieciętami, swoim wyłącznym celem życia. Jej psyche i soma istnieją tylko dla zaspokajania potrzeb potomstwa. Nie panuję nad swoim życiem, nad swoim snem ani nawet nad swoim pępkiem. Wszystkim rządzą dzieci. Przeraża mnie to bardziej, niż najlepszy horror. Na Halloween przebiorę się za matkę.

Po tym radosnym wejściu w dzień odbyła się następująca rozmowa:

Ja: Zuza, posprzątaj w pokoju, przecież tam nie ma gdzie nogi postawić a na biurku brakuje miejsca na odrabianie lekcji.
Zuza: Mamo, to weź pozbieraj nasze zabawki i oddaj biednym dzieciom.
Ja: Zuza, proszę, posprzątaj chociaż rzeczy z podłogi, nie mam jak przejść do szafy.
Zuza: Bo ty jesteś taka leniwa i nie chce ci się pozbierać naszych zabawek i wynieść.

Odjęło mi mowę. A pierwszą moją myślą było: "Przecież mogłam sobie kupić kota. To nie, głupia pinda, dzieci mi się zachciało. Koty przynajmniej nie pyskują."

Zostałam sama z Matju. On wszędzie włazi, usiłuje zrzucić mój komputer z biurka, wyrywa mi telefon, przełącza program w suszarce, wyrzuca ubrania z pralki. Kiedy odsuwam go albo przenoszę w inne miejsce, rozlega się głośny wrzask. Co kilkanaście sekund, skąd ten dzieciak ma tyle siły??? Co chwila "uaaaaaa!!!! uaaaaaaaa!!! mamaaaaaaaaa!!!" Każdy krzyk jak uderzenie młotkiem w głowę. Powinnam posprzątać, pozmywać, poodkurzać, zrobić kolejne pranie a tymczasem siedzę na kanapie, obejmując się rękami, i kiwając w przód i w tył i w przód i w tył... Zuzia miała rację, chyba jestem leniwa.


;)