Chyba osiągnęłam nowy poziom dna: w poniedziałkowy ranek rozsypałam się psychicznie, przygotowując drugie śniadania do szkoły.
Rozmowa ze Średnią.
- Co chciałabyś na drugie śniadanie? Kanapkę z salami? Albo z serem? Z dżemem?
- [skrzywienie usteczek] Nieee, nie bardzo mam ochotę.
- Jabłko, marchewki, banana, pomidorki koktajlowe? Rzodkiewki?
- Nieeee, nie bardzo [kręci głową]
- Ciasteczka Lu, herbatniki, krakersy?
- Nie.
- Kabanosy?
- [lekki foch] Przecież wiesz że nie lubię kabanosów!
Zaczynam tracić cierpliwość.
- To nie wiem, może po prostu nic, skoro na nic nie masz ochoty. Nic więcej nie mogę ci zaproponować, bo naprawdę nie mam.
- [nagła histeria oraz wyrzut, łzy w oczach] Ale mamo, ja będę głodna! Chcesz, żebym była głodna?!
Tu spuśćmy kurtynę, bo dalszy rozwój wydarzeń nie był ani kształcący, ani budujący.
Wiem, co zrobiłam źle: bardzo chciałam żeby dzieci nie były w szkole głodne i żeby dostały coś, na co mają ochotę, co lubią i co zjedzą, a nie przyniosą z powrotem do domu. Błąd. Nieustanne dogadzanie dzieciom za wszelką cenę to pułapka, w którą rodzice wpadają całymi stadami i w którą ja też wpadam na każdym kroku. Aż cała jestem od tego wpadania poobijana.
Produktem ubocznym takich starań jest zjawisko o nazwie "rozwydrzony bachor, który myśli że świat jest po to by mu służyć", czyli coś, czego serdecznie nie znoszę. Od dziś dzieciątka będą wybierać śniadania z maksymalnie dwóch opcji. Nie zamierzam ich wysyłać do szkoły bez jedzenia, ale wybór: czy zjedzą czy wolą być głodne, pozostawiam im. Nie uciągnę dłużej wszystkich odpowiedzialności, które na siebie wzięłam. Nie dam rady być odpowiedzialna za każdy najdrobniejszy aspekt ich życia, co więcej, nie powinnam takiej odpowiedzialności na siebie brać. A już zupełnie nie jest mi potrzebne zamartwianie się o to, czy szkolne śniadanie zostanie zjedzone.
W ogóle dobrze jest przemyśleć taką sytuację pod kilkoma kątami. Na przykład: kogo ja właściwie usiłuję ratować przed dyskomfortem? Moje dzieci, czy siebie samą sprzed 30 lat? Jeśli to drugie, w takim razie jestem na drodze donikąd.
Nie wolno młodym usuwać sprzed nóg wszystkich przeszkód i niedogodności, co do tego chyba wszyscy się zgadzamy. Ale jak rozróżnić co jest przeszkodą do usunięcia a co nie? Jaki stopień surowości jest odpowiedni i nazywa się "zdrowym rozsądkiem" a jaki subtelnie przechodzi w obojętność czy wręcz okrucieństwo? Wystarczy zajrzeć do komentów pod artykułami o rodzicielstwie, żeby się zorientować, że ilu ludzi, tyle opinii. To, co dla jednych jest normalne, w opinii innych zakrawa na sadyzm. Ja nie wiem, bo nie mam żadnych wzorców na ten temat. Muszę zgadywać.
Im dziecko jest starsze, tym trudniej przychodzą mi takie decyzje. W przypadku niemowlęcia sprawa jest, przynajmniej dla mnie, zupełnie jasna. Ale jeśli chodzi o dwulatka, zaczynam mieć wątpliwości, a przeciez nie można traktować dwulatka jak niemowlęcia, to przepis na katastrofę.
Teraz, przy siedmio- i dziesięciolatce bardzo rzadko jestem pewna czegokolwiek. I będzie tylko gorzej.
Nie ma doskonałych ludzi. Dzieci, ani rodziców. Nie ma zatem i doskonałego rodzicielstwa. Sztuka polega na tym, żeby nie przestać się starać. A chciałoby się, oj czasem by się chciało.