Widziałam wczoraj "Hobbita". Podobał mi się. Ogryzłam paznokcie, parę razy się wzruszyłam. Raz się porządnie wystraszyłam. Nie jestem obiektywna, uprzedzam. Lubię, i niedociągnięcia mi nie przeszkadzają.
Ale prawdziwego szoku estetycznego doznałam przy napisach końcowych, kiedy usłyszałam pierwsze słowa piosenki Eda Sheerana "I see fire". Stałam, szeroko otwartymi oczami wpatrując się w ekran i płakałam, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Ludzie mnie mijali, potrącali, ktoś o mało nie zrzucił mnie ze schodów. A ja stałam jak żona Lota i chłonęłam muzykę całą sobą. Czasem tak jest. Nie wiem dlaczego. Ktoś inny usłyszałby tylko ładną piosenkę. Albo nieładną. Ja usłyszałam lament, i żal, który tak się stopił z moim własnym żalem, że były nie do odróżnienia.
Dzięki Bogu za internet.
Po powrocie do domu nastapił dalszy ciąg atrakcji filmowych - obejrzeliśmy "
Elysium". Matt Damon jest miły dla oka, jak zwykle :) Ale poza tym, Elysium to gniot do entej potęgi :D W zamierzeniu miał pewnie być zaangażowany i wzruszający, ale wyszło coś tak przerysowanego i absurdalnego jak radziecka propagandówka :D I całkiem podobne w duchu ;) Śmiałam się prawie przez cały czas, a mąż zasnął w połowie. Co jest miarą gniotowatości filmu, przy dobrych mu się to nie zdarza ;)