sobota, 16 stycznia 2016

Bordello bum bum czyli weekend w domu wariatów

Wszyscy chorzy, wszyscy w domu.
Wojna o oklocki, wojna o ciastolinę, wojna o bajki, wojna o strój Śnieżki na poniedziałkowy bal w szkole, wojna o wojnę.
Ona mnie bije, on nam psuje zabawę, daj nam czekoladę, chcemy jeść w dużym pokoju nie w kuchni, jak mi nie dasz płatków to cię nienawidzę, co mi zaproponujesz na przekąskę, nie tego nie zjem i tamtego też nie, daj mi coś, daj mi czerwoną wstążkę, nie, nie może być biała, ma być czerwona, nie chciałam białej, jesteś niedobrą mamą i nie kochasz swoich dzieci! Chcę doś słodkiego, chcę chcę chcę! Nic cię to nie obchodzi! Wcale nas nie kochasz!

Podsumowując, nie ma to jak mały szantażyk emocjonalny w sobotni poranek ;) Jeśli ustąpiłabym pod ciężarem poczucia winy i dała każdemu po batoniku, wiara w moje matczyne oddanie zostałaby cudownie odbudowana ;) Aż do następnego batonika :D
Na moje szczęście - szantaż emocjonalny po jakimś czasie traci swoją skuteczność. Poza tym zawsze można ponegocjować: "kochana córko, kiedy ostatnio stałam nad tobą i prosiłam żebyś posprzątała w szafie, powiedziałaś, że nie słyszysz i że cię to nie obchodzi. To, jak widzisz, działa w dwie strony" ;)
Ot, rodzicielstwo nasze powszednie, ćwiczenia z negocjacji z terrorystami ;)

To nic, że codziennie rano otwieram oczy i czuję się jak szczeniak wrzucony do przerębli. Się zwlec trzeba chcąc nie chcąc i działać, bo samo się nie zrobi.
Dziś tkwię w samym środku czegoś co przypomina wściekłe i ociekające glutem tornado. Mojej równowagi psychicznej bronią dobre Siostry Benedyktynki z Awinionu. Harmonia i spokój. Może wszyscy dożyjemy wieczora ;) Znerwicowanym polecam.

czwartek, 14 stycznia 2016

ZęboDół

Kiedy zostajesz matką, los zaczyna cię stawiać przed szeregiem wyzwań, większych i mniejszych. Całymi miesiącami budzono mnie w nocy co godzinę, aż dostawałam halucynacji z niewyspania. Wąchałam pupy. Czyściłam meble, usmarowane zawartością pieluchy, puree z groszku albo serkiem homogenizowanym. Wyciągałam gnidy z włosów. Wyławiałam kupy z wanny. Odsysałam gluty z nosa. Wyciągałam kłębki i grudki nie wiadomo czego z pępków i zza uszu (to, co niemowlęta hodują sobie za uszami zasługuje na wpis w encyklopedii kuriozów natury). Łapałam smarki w rękę. Łapałam pawia w rękę. Łapałam kupę w rękę.
Tak, macierzyństwo zdecydowanie ma wiele wspólnego z kupą.

Jednak największe wrażenie pozostawiło co innego.
Mianowicie – zęby.

Dzieci gubią zęby, rzecz to wiadoma. Nie wiem jak innym, ale moim osobistym potomkom zęby nie
Mleczaki i zęby stałe. Ojojoj.
wypadają same z siebie. Zaczynają się ruszać, potem ruszają się bardziej, jeszcze bardziej, aż w końcu zwisają na kawałku dziąsła jak złapane na lasso. Podobno są dzieci, które same usuwają taki problem, ale moje na tę propozycję uciekają z krzykiem i histerycznym płaczem. Nie mają natomiast oporów przed proszeniem mnie o dentystyczną usługę.

Dziwne uczucie, powiadam wam. Lekki opór, a potem cichutki trzask pękającej tkanki. I po sprawie. Podobno to nawet nie boli, a przynajmniej nie bardzo. Dzieci uszczęśliwione. Reklamacji nie składają (chociaż nie wiem czy to moja zasługa, czy Wróżki Zębuszki, zamieniającej martwe fragmenty uzębienia na żywą gotówkę). Parafrazując słowa znanej piosenki: jest super, jest super, więc o co mi chodzi? Czemu po każdym wyrwanym mlecznym zębie mam traumę o średnim natężeniu? Na przykład teraz, piętnaście minut po wyrwaniu zuzinej merdającej smętnie dolnej prawej czwórki?

Powinnam zakończyć tekst jakimś zgrabnym bonmotem, ale niestety, nie mam żadnego na podorędziu. Mogłabym napisać jak to serce matki wzdraga się przed ukrzywdzeniem dziecięcia, ale każdy kto mnie zna zabiłby się śmiechem, czytając taki szajs. Więc rzeknę krótko: dajcie mi zafajdany tyłek, zasmarkany nos albo zarzyganą podłogę. Spoko. Ale zębów wyrywać nie lubię ;)

wtorek, 12 stycznia 2016

Z bańki

Powszechnie wiadomo, że zdrowie psychiczne zazębia się z fizycznym: przewlekły stres odbija się somatycznie. Z dużym rozmachem.
Owa prawidłowość występuje u mnie w postaci ostrego zapalenia zatok. Kiedy stres trwa za długo i jest go za dużo, organizm mówi "pas" i z nosa zaczyna mi lecieć coś, czego nie powinno się opisywać, boli głowa, bolą zęby, bolą uszy i oczy, błędnik wariuje i jakoś trudno cieszyć się życiem. Antybiotyki pomagają na chwilę, więc staram się ich unikać jak tylko mogę. Pozostają metody naturalne.
Jedną z nich, bardzo skuteczną, są bańki. Dzięki nim już chyba wychodzę na prostą, chociaż wyglądam jak biedronka - cale plecy mam w ciemnych kółkach.

Dziś Ania przyjrzała się moim plecom i zaczęła się śmiać.
Ja: O co chodzi?
Ania: Bo masz na plecach kółka i wiesz jak co wyglądają?
Ja: Yyyy, nie wiem - jak siniaki?
Ania: Nie, jak te kółeczka na pizzy... O, pepperoni!

I widzicie, chociaż nadal jestem półżywa, przynajmniej z czystym sumieniem mogę o sobie powiedzieć, że wyglądam APETYCZNIE.
;)