Nie wiem jak z siłami, ale zamiarów mam sporo. Ciąża ogranicza moje możliwości, męczy mnie stacjonarność. Poruszałabym się, poszła na rower, poskakała na skakance, nauczyła się wreszcie jeździć na rolkach.
To ostatnie męczy mnie szczególnie, bo już dobre 10 lat temu starałam się (bezskutecznie) posiąść umiejętność jazdy na łyżwach, potem również na rolkach. Liczne próby skutkowały tylko różnymi rodzajami obrażeń, z których najgorzej wspominam potłuczoną kość ogonową. Do tego dręczy mnie lęk, że kiedyś się przewrócę na lodzie, i ktoś przejeżdżający obok śmignie mi po ręku i obetnie palce ;P Rolki powinny być bezpieczniejsze pod tym względem, jak mniemam... I nauczona bolesnymi doświadczeniami zaopatrzę się na przyszłość w ochraniacze na kolana i nadgarstki. Nie mam tylko pomysłu na solidne zabezpieczenie hmmm... okolic kości ogonowej ;)
Czuję się poza tym osobiście dotknięta, albowiem małżonek mój z jazdą na łyżwach żadnego problemu nie ma, wychodzi mu to bardzo dobrze. Zważywszy na jego dość słuszną posturę, powinien mieć trudności. A jednak nie. Czyli mój brak sukcesów w dziedzinie szeroko pojętego skatingu nie jest winą źle umiejscowionego środka ciężkości, jeno tego, żem oferma.
Na razie pozostaje mi rower treningowy, dostojne spacery krokiem hipopotama oraz ewentualne ćwiczenie zwojów mózgowych. Czegoś się nauczyć, coś czytać, uzupełniać wiedzę, cokolwiek.
Tutaj jednakowoż powstaje kolejna trudność okołociążowa, powszechnie znana jako "ucisk macicy na mózg" ;) Kompletna niemożność skupienia się na czymś bardziej skomplikowanym niż brazylijski serial. Czuję się taka bezradna, zdemotywowana i umysłowo ograniczona :)
Do garów. Zdecydowanie pójdę do garów :)
czwartek, 12 maja 2011
środa, 11 maja 2011
Tempus fugit
Czas mija.
Gdyby ktoś mnie zapytał co robiłam wczoraj, dwa dni temu, w niedzielę, nie umiałabym odpowiedzieć. Wieczorem nie bardzo pamiętam co robiłam rano.
Przypominam sobie pobyty w szpitalu, po wypadkach, kiedy byłam tak obolała, że bałam się poruszyć. Coś podobnego dzieje się i teraz, tylko nieuchwytniej, bo w głowie. Staram się utrzymać stan otępienia, unikać kłujących myśli, od których wiję się jak owad na szpilce.
A czas mija.
I niedługo będzie za późno na wszystko.
27 tc.
wtorek, 10 maja 2011
Tonąc w kisielu
Każdy dzień jest jak porcja szarej brei, przez którą należy się przebić. Najlepiej metodą małych kroków, wydając sobie krótkie i proste polecenia: "wstań"; "ubierz się"; "zjedz"; "umyj stół"; "przewiń dziecko" i tak dalej. Od jednego zadania do następnego, wygłuszyć natrętne myśli.
Nie rozważać własnej bezwartości, niższości, bezużyteczności, nieatrakcyjności, niedostrzegalności.
Wyplenić wszystkie nadzieje, nie szukać zadowolenia, nie dać się rozczarowaniu, nie wpaść w pułapkę i nie skończyć siedząc i patrząc obojętnie w ścianę przez kilka godzin z obijającym się pod czaszką refrenem "zniknij się wreszcie, i tak zawsze będziesz gorsza...".
Jestem słaba, śpiąca, wykańczają mnie krwawienia z nosa, z dziąseł, ostatnio wydłubałam krew nawet z ucha. Wewnętrzny też jest chyba słaby, mniej i spokojniej się rusza. Ograniczam kawę, colę i yerbę, ale nie umiem wyrzec się herbaty.
Męczą mnie Alvarez do spółki z Braxtonem-Hicksem. Często. Lekarze twierdzą, że taka moja uroda. Przy każdym bolesnym skurczu przestaję oddychać i boję się. Że to już i że Wewnętrzny będzie wcześniakiem z 30procentową szansą na przeżycie i 80procentową szansą na ciężkie upośledzenie.
I mija dzień.
Brzuchatka, 26 tc.
Subskrybuj:
Posty (Atom)