Nie wiedzialam czego sie spodziewac... Kocham latac samolotami, ale nigdy nie zdarzylo mi sie transportowac dziecka i to tak malego. Przed podroza mialam przemyslenia typu "nie dam sobie rady, nie ma szans...". Przyjelam wobec tego postawe "bedzie co ma byc, poradze sobie na biezaco, a tak w ogole to pomysle o tym jutro".
Nadeszla Godzina Zero. Malzonek odstawil mnie na lotnisko, przeszlam baaardzo upierdliwa kontrole bezpieczenstwa (Mateo byl w nosidle na moim brzuchu - musialam go odpiac, zdjac nosidlo, zdjac buty, pasek, spinke, wszystko z dzieckiem na reku; pani ganiala mnie przez ta piszczaca bramke w te i z powrotem. Jak juz przestalam piszczec, pozwolono mi przejsc. Boso, z dzieckiem na jednym reku, z walizka, kurtka, bluza, nosidlem, butami, telefonem, przenosnym dyskiem i aparatem w drugim reku. I teraz radz sobie kobieto. Wrrr.)
Przespacerowalam sie po strefie wolnoclowej, Mateusz byl anielsko spokojny i mial sie ku spaniu.
Wsiedlismy do samolotu i tu ZONK. Przy rezerwacji biletu zamawialam lozeczko dla niemowlecia (w samolotach sa takie cuda, mocowane do sciany). Okazalo sie, ze samolot jest nie ten, ktory mial byc i zaczepow do lozeczka nie ma. Radz sobie kobieto. W pierwszej chwili, na mysl o 9-godzinnej podrozy z niemowlakiem na reku zrobilo mi sie slabo. Na szczescie obsluga byla nader mila i pomocna, wiec Mateuszowi wymoszczono miejsce lezace na fotelu obok mnie :) Wyszlo nawet lepiej niz w lozeczku :)
Oto Prezes. Prezes jest zadowolony :)
Niestety, wszelkie proby odlozenia zasnietego Mateo na osobne miejsce okazaly sie bezsensowne. Po prostu u mamy na rekach lepiej sie spi. Mlody spal w odcinkach kilkunastominutowych. Spokojnie dalo sie to wytrzymac.
Dopiero pod koniec lotu, mniej wiecej okolo 20.00 czasu polskiego Mat zdecydowal sie zasnac na dobre.
Moglam go odlozyc
I nareszcie podziwic zaokienne widoki :)
Czy wspominalam, ze kocham latac? :)