Stanęłam przed klasycznym problemem "nie mam co na siebie włożyć". 7 kilo temu miałam szeroki wybór odzieży na każdą okazję. Wybór drastycznie się zawęża, w miarę poszerzania mojego obwodu w talii. Dieta ach dieta, koniec z hurtem, czas na detal. Ale to od jutra, dzisiaj jeszcze świętujemy ;)
Wyciągnęłam nawet zakurzone kosmetyki i wykonałam makijaż, uzyskując przyjemny dla oka efekt "upiora w operze". Poniżej kokieteryjnie zamieszczam udane zdjęcie, na które założyłam filtr, żeby ów sympatyczny efekt zniwelować. Szkoda, że nie mam takich możliwości w świecie rzeczywistym.
Do kościoła zabraliśmy tylko Zuzię. Podobna przyjemność czeka ją w przyszłym roku, więc chcieliśmy, żeby się dobrze przyjrzała.
Mamooo, a kiedy koniec? Mamooo, nudzi mi się. Mamooo, możemy juz iść? Mamooo, kiedy idziemy? Mamooo, chcę wejść do środka. Mamooo, chcę wyjść na zewnątrz. Mamoooo, zimno mi.
Odcierpiałyśmy stosowną ilość czasu, pojechaliśmy do domu po Anię i ubrania stosowniejsze do pogody, nastepnie udaliśmy się w kierunku Marek, gdzie miało się odbyć przyjęcie.
Ania po drodze padła, a Zuzia była blisko.
Przy okazji zaobserwowałam dramatyczną różnicę w jakości życia - bez Matju było bosko. Dziewczynki siedziały grzecznie przy stole, zachowywały się porządnie, były uprzejme, jadły w sposób cywilizowany. Kiedy się najadły, poszły się bawić, nie wymagając nadzoru. Mogłam siedzieć przy stole, pić kawę za kawą, rozmawiać, jeść i miałam święty spokój. Nikt na mnie nie wisiał, nie musiałam nikogo ganiać, ściągać ze stołu, odciągać od stołu, uciszać, powstrzymywać od dewastacji lokalu... Czułam się jak człowiek. Choć przez kilka godzin.
Powrót do rzeczywistości nie jest przyjemny. Zupełnie nie.