Woohoo.
Ale jazda.
Oto ma wycieczka - jak śpiewa Kaliber 44 - do wesołego miasteczka; zagłębiam się w struktury budowli z tektury... Nie, tak naprawdę zagłębiam się w struktury myślowe kompletnego czubka. Joe Goldberg pracuje w niedużej księgarni (jak tu nie polubić faceta, który pracuje w księgarni i w dodatku czyta książki?). Pewnego dnia zaglada tam Guinevere Beck, która z wyglądu przypomina Natalie Portman i każde się nazywać "Beck" bo nie znosi swojego imienia. Płaci kartą kredytową, dzieki czemu Joe poznaje jej nazwisko. Żyjemy w dobie internetu, więc namierzenie jej online nie sprawia mu najmniejszej trudności, szczególnie, że gdyby odłączyć tę laskę od Twittera i maila, prawdopodobnie umarłaby na syndrom odstawienia. W dużym skrócie:Joe ją kocha. By z nią być, usunie z drogi wszystkie przeszkody. I pozbędzie się ciał.
Mamy narratora pierwszoosobowego, więc wędrujemy sobie bezpośrednio po umyśle Joego i przyglądamy się jego rozważaniom, motywacjom, planom, emocjom i pragnieniom niczym przez szkło powiększające. Ach, co za podróż. W konfrontacji z głową Joego trujący ogród w Alnwick może się schować.
Trudno mi było się oderwać, nie wyprę się chorej fascynacji jego obsesją, jego pokręconą i w dziwaczny sposób spójną wariacką logiką... Język potoczysty i potoczny, wulgarny (uwielbiam), emotywny, malarski niemalże. Postacie dość wielowymiarowe, całkiem prawdziwe, rozwijane tak sprytnie, że wodzony za nos czytelnik zaczyna kibicować nie temu, komu -zgodnie z logiką i ogólnie przyjętymi zasadami moralnymi - powinien.
I ta obsesja... och, taka piękna totalna, nienasycona obsesja, konstrukt wysnuty z czystej fantazji, piętrowy zamek na szklanej górze. Nadzieja i ślepa rozpacz, lęk i radość, wszystko bardzo prawdziwe, bardzo bliskie, czarowne, bezwzględne i kompletnie oderwane od rzeczywistości. Obłęd jak wir.
I, myślę sobie, omójboże jak to o mnie swiadczy, że tak czule i mocno się utożsamiam z porąbanym świrem-mordercą? ;) Może to nie tyle świadczy o mnie, co o kunszcie autorki. I tego, khem khem, się trzymajmy ;)
Książka, krótko mówiąc, w mojej bardzo subiektywnej ocenie, zacna. Wyszła po polsku. Dla jasności sprawy: to literatura, zwana popularną, z wszystkimi jej zadami i waletami ;)
piątek, 18 grudnia 2015
Coooraz bliżej święta
Święta idą! Ludzie kłębią się nie tylko w centrach handlowych ale i w małych lokalnych sklepikach (serio, nie wiem co się dzieje, ale wszędzie są kolejki - ludzie kochani, do świąt jeszcze tydzień, peerel się skończył, kiełbasy starczy dla wszystkich...). Kurierzy nie wyrabiają się z dostarczaniem paczek, słyszałam od jednego istne horror story o pracy do 23.00 i spaniu w samochodzie na pace, bo nie opłaca się wracać do domu. Zatłoczone ulice. Spędy przedświąteczne, jasełka, planowanie świątecznych wizyt wraz z bogatym menu (niezwykle metodycznie podchodzimy do rytualnego mordowania swoich układów trawiennych. Najlepiej przed telewizorem. No właśnie, czy już zapowiadali "Kevina"?)
Innymi słowy - młyn straszny, szczególnie dla osobników nieprzystosowanych społecznie. W celu odstresowania z upodobaniem oddaję się więc aktywności fizycznej. Mieszkaniu wyszłoby na zdrowie, gdyby owa aktywność objęła również sprzątanie, ale nie posuwajmy się do kroków aż tak drastycznych ;) Póki co, biegam kiedy mogę, przez własną zachłanność (jak to, ja nie przebiegnę 5k? JA? wała!) dorabiając się kontuzji (na przykład shin splints, boli ałaaa). Cóż, starość nie radość, młodość nie wieczność. Jak boli to znaczy, że jeszcze żyję ;)
Wiem, że są ludzie, którzy przy wysiłku fizycznym słuchają na przykład audiobooków, albo kursów językowych. Albo chociaż muzyki klasycznej. W którymś odcinku Dextera była taka piekna scena: Deb na bieżni, zasłuchana w Szopena. Ach, jakże mi to imponuje. Gdybym w biegu uczyła się mandaryńskiego albo chociaż słuchała Liszta, a po treningu sączyła ze smakiem koktajl z jarmużu, byłabym cool, trendy i ociekałabym zajebistością.
Niestety, jem hamburgery i słucham One Direction.
I, w sumie, jest całkiem git ;)
Innymi słowy - młyn straszny, szczególnie dla osobników nieprzystosowanych społecznie. W celu odstresowania z upodobaniem oddaję się więc aktywności fizycznej. Mieszkaniu wyszłoby na zdrowie, gdyby owa aktywność objęła również sprzątanie, ale nie posuwajmy się do kroków aż tak drastycznych ;) Póki co, biegam kiedy mogę, przez własną zachłanność (jak to, ja nie przebiegnę 5k? JA? wała!) dorabiając się kontuzji (na przykład shin splints, boli ałaaa). Cóż, starość nie radość, młodość nie wieczność. Jak boli to znaczy, że jeszcze żyję ;)
Wiem, że są ludzie, którzy przy wysiłku fizycznym słuchają na przykład audiobooków, albo kursów językowych. Albo chociaż muzyki klasycznej. W którymś odcinku Dextera była taka piekna scena: Deb na bieżni, zasłuchana w Szopena. Ach, jakże mi to imponuje. Gdybym w biegu uczyła się mandaryńskiego albo chociaż słuchała Liszta, a po treningu sączyła ze smakiem koktajl z jarmużu, byłabym cool, trendy i ociekałabym zajebistością.
Niestety, jem hamburgery i słucham One Direction.
I, w sumie, jest całkiem git ;)
poniedziałek, 14 grudnia 2015
Przy kolacji
Dziewczynki, pod moim gospodarskim okiem, smażą grzanki (czerstwa bułka, namoczona w jaju i mleku, smażona na maśle). Potem zasiadają do jedzenia.
Ania: Mamo, jak to się nazywa, co jemy?
Ja: Grzanki francuskie, ale nie wiem czemu akurat francuskie.
Ania:[ciamka w zamyśleniu]: Pewnie dlatego, że we Francji wszystko jest takie eleganckie i na pewno dobrze smakuje...
Ja: ... yyy, jasne. Pewnie dlatego.
Ania: I język taki ładny!
Ja: O, podoba ci się francuski?
Ania: Tak, posłuchaj tylko: "merci"! Dobrze powiedziałam?
Ja: Tak, brawo!
Zuza [nie chcąc być gorsza od siory]: Merci bouclé.
:D
A to obrazek, autorstwa Ani:
Przedstawia Króla i Królową Psolandii. To mniejsze to Królowa. A bulba z pomarańczowym czubkiem na jej plecach to dzidziuś.
Obrazek jak obrazek, arcydzieło siedmiolatki, mam takich w domu tyle, że nie nadążam ogladać. Jednak to, co mnie ujęło i skłoniło do uwiecznienia tego akurat malunku to fakt, że moja córka bez zastanowienia uznała, że podstawowym sposobem transportu dziecka jest noszenie.
Na rysunkach Zuzi też raczej nie pojawiały się wózki, tylko nosidła albo chusty, ewentualnie dzidziusie na rękach. A jeszcze nie tak dawno Ania przy zabawie karmiła misia piersią ;) I bylo to dla niej najzupełniej naturalne.
Może kiedy dorosną, przyjdzie im hodować moje wnuki w świecie, w którym kobieta karmiąca piersią w restauracji nie będzie wypraszana do kibla. I w którym nigdy nie usłyszą sakramentalnego "nie noś, bo sie przyzwyczai". No, w każdym razie nigdy nie usłyszą tego ode mnie.
Małgorzata Halber - "Najgorszy człowiek na świecie"
Kiedy dobra koleżanka pożyczyła mi tę książkę, ze słowami: "Rzuć wszystko i czytaj to!" byłam zaintrygowana, ale bez przesady. Okazało się, że koleżanka miała rację, cokolwiek czytałam w tamtym momencie, było gorsze od Halber.
To jest książka wiwisekcyjna. Pruje flaki. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek czytała coś tak boleśnie prawdziwego, coś z czym mogę się tak mocno utożsamić. Pisana w pierwszej osobie historia Krystyny - alkoholiczki i narkomanki i jej prób zerwania z nałogiem wwierca się w czytelnika bez znieczulenia, pobudza do płaczu, czasem śmiechu i zdumienia: "Ja też tak mam!".
Nie mogłam nie pomyśleć o przesłaniu książki dr Gabora Mate "In the realm of hungry ghosts", najlepszej (moim zdaniem) analizy mechanizmu powstawania uzależnień. Niewielu z nas powędruje drogą Krystyny - alkoholiczki i narkomanki. Ale niemal każdy z nas nosi w sobie ten sam głód, tę samą pustkę i lęk, dlatego emocje, tak świetnie odmalowane przez M. Halber wspólne są nam wszystkim. Bardzo uniwersalna lektura. I wyczerpująca. Kibicujemy Krystynie, zaplątanej w polski system opieki zdrowotnej, poznajemy jej terapeutów, którymi miałoby się ochotę solidnie potrząsnąć, obserwujemy zwycięstwa i porażki. Nie ma lukru, nie ma słodyczy i amerykańskiego uśmiechu oraz hurraoptymizmu i mentalności sukcesu. Jest bure linoleum, dziwni ludzie, wątpliwości, lęk i niepewna przyszłość.
"Nie masz osobowości człowieka sukcesu.
Preferujesz życie bez wychodzenia z domu.
Lista osób, od których jesteś gorszy nieustannie się wydłuża.
Jedyne co cię pociesza, to fakt że inni też muszą żyć.
Jesteś Bohaterem."
Małgorzata Halber jest również autorką rysunków z Bohaterem czyli "obrazków o tym jak się w środku czujesz, ale nikomu przecież nie będziesz tego mówić". Bardzo je lubię.
Ostatnio wydano "Kołonotatnik z Bohaterem", który od razu nabyłam i mam na biurku. Służy mi za przypomnienie, że wielu ludzi ma tak samo jak ja. I że to jest ok :)
To jest książka wiwisekcyjna. Pruje flaki. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek czytała coś tak boleśnie prawdziwego, coś z czym mogę się tak mocno utożsamić. Pisana w pierwszej osobie historia Krystyny - alkoholiczki i narkomanki i jej prób zerwania z nałogiem wwierca się w czytelnika bez znieczulenia, pobudza do płaczu, czasem śmiechu i zdumienia: "Ja też tak mam!".
Nie mogłam nie pomyśleć o przesłaniu książki dr Gabora Mate "In the realm of hungry ghosts", najlepszej (moim zdaniem) analizy mechanizmu powstawania uzależnień. Niewielu z nas powędruje drogą Krystyny - alkoholiczki i narkomanki. Ale niemal każdy z nas nosi w sobie ten sam głód, tę samą pustkę i lęk, dlatego emocje, tak świetnie odmalowane przez M. Halber wspólne są nam wszystkim. Bardzo uniwersalna lektura. I wyczerpująca. Kibicujemy Krystynie, zaplątanej w polski system opieki zdrowotnej, poznajemy jej terapeutów, którymi miałoby się ochotę solidnie potrząsnąć, obserwujemy zwycięstwa i porażki. Nie ma lukru, nie ma słodyczy i amerykańskiego uśmiechu oraz hurraoptymizmu i mentalności sukcesu. Jest bure linoleum, dziwni ludzie, wątpliwości, lęk i niepewna przyszłość.
"Nie masz osobowości człowieka sukcesu.
Preferujesz życie bez wychodzenia z domu.
Lista osób, od których jesteś gorszy nieustannie się wydłuża.
Jedyne co cię pociesza, to fakt że inni też muszą żyć.
Jesteś Bohaterem."
Małgorzata Halber jest również autorką rysunków z Bohaterem czyli "obrazków o tym jak się w środku czujesz, ale nikomu przecież nie będziesz tego mówić". Bardzo je lubię.
Ostatnio wydano "Kołonotatnik z Bohaterem", który od razu nabyłam i mam na biurku. Służy mi za przypomnienie, że wielu ludzi ma tak samo jak ja. I że to jest ok :)
niedziela, 13 grudnia 2015
Zza zasłony wstydu czyli zachować wspomnienia
Ostatnio jest mi coraz gorzej, czuję porażkę i wstyd na różnych tłach. Moje dzieci nie przesypiały nocy w wieku pięciu miesięcy (nawet w wieku dwóch lat im sie rzadko zdarzało), nie jadły grzecznie w odstępach trzygodzinnych, rzadko były rozkosznie pogodne i bezproblemowe, obecnie nie biorą lekcji gry na instrumentach, nie władają biegle dwoma językami, ba, nawet niespecjalnie lubią czytać (ale to przynajmniej umieją). Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina.
Zastanawiam się, co ja właściwie robiłam kiedy byli mniejsi i czemu tak słabo mi poszło, przecież powinnam się bardziej postarać, jestem taka strasznie, boleśnie beznadziejna. Katuję się tymi myślami naokrągło, bez litości, porównuję się z innymi, którzy zawsze, ale to zawsze są mądrzejsi, lepiej wiedzą co robić, radzą sobie lepiej, są kompetentni i choćby nie wiem co mają dobry humor.
I tu muszę pogratulować sobie jednego - pisania tego bloga i szczerości, na którą się przy tym zdobyłam. Właśnie spędziłam czterdzieści minut poczytując dziewczynkom historyjki z czasów ich niemowlęctwa (uwielbiają to).
Trafiłam potem na TĘ RELACJĘ. Pamiętam tamten poranek, jeden z wielu; pamiętam jak przez mgłę, pamiętam ból i gorączkę od mlecznego zastoju w cycku, walkę z wrzaskiem, dzieciecy opór, głód, od którego robiło mi się słabo, wkurzenie i brak nadziei, że kiedykolwiek będzie lepiej. Straszliwe, ołowiane zmęczenie.
I pogłaskałam Tamtą Siebie po głowie, zmordowaną, wściekłą, samotną, chorą, obolałą, patologicznie pozbawioną snu i samą z trojgiem małych dzieci, które były wszak tylko dziećmi, z przytupem i rozmachem, jak to dzieci potrafią. Powiedziałam Tamtej Sobie, to, co szczerze i z serca mówię dzieciatym koleżankom kiedy mi zaimponują: Podziwiam cię. Jesteś super. Dajesz radę.
I do łez wdzięczna jestem wszystkim, którzy zaglądali tu do mnie i nie szczędzili mi słów wsparcia, tym samym pomagając mi przeżyć i nie utonąć w samotności, złości i frustracji.
No właśnie - tym się zajmowałam. Przetrwaniem. Ogarnięciem stada i pchaniem do przodu domowej logistyki. Walką z depresją, która wtedy nabierała rozpędu. Odprowadzaniem, przyprowadzaniem, karmieniem, przewijaniem, usypianiem i dbaniem. Robiłam wszystko tak, jak umiałam najlepiej, tak jak czułam, że powinnam. Nie zawsze wychodziło dobrze. Zawsze się starałam.
Myślę o moich podrośniętych już (na szczęście!) dzieciach, leniwcach o dobrym sercu, bijących się i przytulających na przemian, samodzielnych, odważnych, pyskatych, nieśmiałych, impulsywnych, złośliwych, wielkodusznych, opornych, życzliwych, nierozgarniętych, inteligentnych, cierpliwych, wrednych i kochających... Pełen wachlarz cech, złych i dobrych, bo nikt nie jest doskonały. Ani dzieci, ani my.
Zbyt często zapominamy o przeciwnosciach, które pokonaliśmy, o sytuacjach z którymi sobie poradziliśmy. O tym, że było trudno.
Za mało sobie wybaczamy.
Za dużo energii poswięcamy wydłubywaniu tego co poszło źle, zamiast pielęgnować dumę z tego, co poszło dobrze.
Być może Ktoś na moim miejscu poradzilby sobie lepiej. Ale na moim miejscu nie było Kogoś. Byłam ja. Zrobilam co mogłam. I jest ok.
Zastanawiam się, co ja właściwie robiłam kiedy byli mniejsi i czemu tak słabo mi poszło, przecież powinnam się bardziej postarać, jestem taka strasznie, boleśnie beznadziejna. Katuję się tymi myślami naokrągło, bez litości, porównuję się z innymi, którzy zawsze, ale to zawsze są mądrzejsi, lepiej wiedzą co robić, radzą sobie lepiej, są kompetentni i choćby nie wiem co mają dobry humor.
I tu muszę pogratulować sobie jednego - pisania tego bloga i szczerości, na którą się przy tym zdobyłam. Właśnie spędziłam czterdzieści minut poczytując dziewczynkom historyjki z czasów ich niemowlęctwa (uwielbiają to).
Trafiłam potem na TĘ RELACJĘ. Pamiętam tamten poranek, jeden z wielu; pamiętam jak przez mgłę, pamiętam ból i gorączkę od mlecznego zastoju w cycku, walkę z wrzaskiem, dzieciecy opór, głód, od którego robiło mi się słabo, wkurzenie i brak nadziei, że kiedykolwiek będzie lepiej. Straszliwe, ołowiane zmęczenie.
I pogłaskałam Tamtą Siebie po głowie, zmordowaną, wściekłą, samotną, chorą, obolałą, patologicznie pozbawioną snu i samą z trojgiem małych dzieci, które były wszak tylko dziećmi, z przytupem i rozmachem, jak to dzieci potrafią. Powiedziałam Tamtej Sobie, to, co szczerze i z serca mówię dzieciatym koleżankom kiedy mi zaimponują: Podziwiam cię. Jesteś super. Dajesz radę.
I do łez wdzięczna jestem wszystkim, którzy zaglądali tu do mnie i nie szczędzili mi słów wsparcia, tym samym pomagając mi przeżyć i nie utonąć w samotności, złości i frustracji.
No właśnie - tym się zajmowałam. Przetrwaniem. Ogarnięciem stada i pchaniem do przodu domowej logistyki. Walką z depresją, która wtedy nabierała rozpędu. Odprowadzaniem, przyprowadzaniem, karmieniem, przewijaniem, usypianiem i dbaniem. Robiłam wszystko tak, jak umiałam najlepiej, tak jak czułam, że powinnam. Nie zawsze wychodziło dobrze. Zawsze się starałam.
Myślę o moich podrośniętych już (na szczęście!) dzieciach, leniwcach o dobrym sercu, bijących się i przytulających na przemian, samodzielnych, odważnych, pyskatych, nieśmiałych, impulsywnych, złośliwych, wielkodusznych, opornych, życzliwych, nierozgarniętych, inteligentnych, cierpliwych, wrednych i kochających... Pełen wachlarz cech, złych i dobrych, bo nikt nie jest doskonały. Ani dzieci, ani my.
Zbyt często zapominamy o przeciwnosciach, które pokonaliśmy, o sytuacjach z którymi sobie poradziliśmy. O tym, że było trudno.
Za mało sobie wybaczamy.
Za dużo energii poswięcamy wydłubywaniu tego co poszło źle, zamiast pielęgnować dumę z tego, co poszło dobrze.
Być może Ktoś na moim miejscu poradzilby sobie lepiej. Ale na moim miejscu nie było Kogoś. Byłam ja. Zrobilam co mogłam. I jest ok.
Subskrybuj:
Posty (Atom)