Święta idą! Ludzie kłębią się nie tylko w centrach handlowych ale i w małych lokalnych sklepikach (serio, nie wiem co się dzieje, ale wszędzie są kolejki - ludzie kochani, do świąt jeszcze tydzień, peerel się skończył, kiełbasy starczy dla wszystkich...). Kurierzy nie wyrabiają się z dostarczaniem paczek, słyszałam od jednego istne horror story o pracy do 23.00 i spaniu w samochodzie na pace, bo nie opłaca się wracać do domu. Zatłoczone ulice. Spędy przedświąteczne, jasełka, planowanie świątecznych wizyt wraz z bogatym menu (niezwykle metodycznie podchodzimy do rytualnego mordowania swoich układów trawiennych. Najlepiej przed telewizorem. No właśnie, czy już zapowiadali "Kevina"?)
Innymi słowy - młyn straszny, szczególnie dla osobników nieprzystosowanych społecznie. W celu odstresowania z upodobaniem oddaję się więc aktywności fizycznej. Mieszkaniu wyszłoby na zdrowie, gdyby owa aktywność objęła również sprzątanie, ale nie posuwajmy się do kroków aż tak drastycznych ;) Póki co, biegam kiedy mogę, przez własną zachłanność (jak to, ja nie przebiegnę 5k? JA? wała!) dorabiając się kontuzji (na przykład shin splints, boli ałaaa). Cóż, starość nie radość, młodość nie wieczność. Jak boli to znaczy, że jeszcze żyję ;)
Wiem, że są ludzie, którzy przy wysiłku fizycznym słuchają na przykład audiobooków, albo kursów językowych. Albo chociaż muzyki klasycznej. W którymś odcinku Dextera była taka piekna scena: Deb na bieżni, zasłuchana w Szopena. Ach, jakże mi to imponuje. Gdybym w biegu uczyła się mandaryńskiego albo chociaż słuchała Liszta, a po treningu sączyła ze smakiem koktajl z jarmużu, byłabym cool, trendy i ociekałabym zajebistością.
Niestety, jem hamburgery i słucham One Direction.
I, w sumie, jest całkiem git ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz