Ania właśnie zupełnie poważnie zapytała mnie czy serdelki to owoce i czy rosną na drzewach.
Kiedy kazałam jej przeczytać wiersz Danuty Wawiłow "Daktyle" i potem odpytywałam ją z treści, na pytanie "Jakie zwierzęta występują w wierszu?" odrzekła:
- Daktyle, krokodyle, motyle...
Informacja że daktyle to nie zwierzęta wywołała lekki szok i niedowierzanie.
Groza oraz mrok.
Lecz w porównaniu z tym na co naraził mnie Matju w poczekalni u dermatologa, wszelkie intelektualne niedociągnięcia pozostalych dzieci zdecydowanie bledną.
Na wizytę czekaliśmy kilka tygodni. Uprzedzono nas, że należy się stawić pół godziny przed czasem. Nie wiem po co, bo pacjenci sa umawiani na co 10 minut i zawsze, ale to zawsze generuje się co najmniej godzinne opóźnienie...
Matju i ja weszliśmy do poradni dokładnie o 10.00. Odstaliśmy swoje do okienka w recepcji, gdzie pani, na oko i ucho pamiętająca zapewne uroki Peerelu wpisała nas w tabelkę i skierowała do gabinetu.
Pod gabinetem stał tłum, który licznymi usty poinformował mnie ochoczo o zasadach kolejkowania oraz o półgodzinnym opóźnieniu. Wkrótce opóźnienie urosło do godziny i dziesięciu minut.
Po półgodzinnym oczekiwaniu w poradni Matju dostał absolutnej, nieopanowanej korby. Piszczał, skakał, machał rękami, kładł się i nie reagował na próby zajęcia go czymś konkretnym. Bałam się dać mu telefon z grą, bo w takim stanie potrafi na przykład rzucić tym co ma w ręku. Gdyby rzucił moim telefonem, prawdopodobnie nie dożyłby wizyty u lekarza.
Czekanie się przeciągało. Matjowa głupawka rosła. Wprost proporcjonalnie do głupawki rosła moja desperacja. Może herbatniczek, może spacerek, a może pogramy w łapki synku, bożedrogi kurwamać ratunku wypuśćcie mnie stąd nie zasłużyłam na to.
Apogeum nastąpiło po godzinie, kiedy Matju zaczął mnie szarpać, szczypać i z błyskiem w oku wykrzykiwać na głos: "dupa! cycki! dupa! cycki!" uważnie obserwując moją reakcję. Łapałam go za ręce, żeby udaremnic napaść i w końcu trafił mnie potężny szlag. Odciągnęłam go w odludniejsze miejsce i posadziłam na ławce.
Rechotał. Aż go trzęsło ze śmiechu.
Wyjaśniłam dobitnie że nie życzę sobie takiego zachowania.
Rechotał.
Czekałam aż się uspokoi.
Nie uspokoił się. Powtórzył występ wraz z produkcją wokalną.
Spróbowałam odwracania uwagi.
Rechot.
Tłumaczenia.
Rechot.
Zapowiedziałam karę.
Rechot.
Zaczęłam widzieć na czerwono i żałować, że nie zostałam zakonnicą w klasztorze klauzurowym ze ślubami milczenia. I gwałtownie zatęskniłam za czasem, kiedy solidne potrząśnięcie niesfornym bachorem było społecznie akceptowalne.
Podniosłam głos, nie bacząc na to co ludzie sobie pomyślą, mam to gdzieś, a poza tym po takim popisie nic gorszego pomyśleć już chyba nie mogą.
Dopiero kiedy pozwoliłam sobie okazać złość, coś dotarło. Nie powiem że Młody się uspokoił, bo spokojem tego nazwać nie można, ale zachowywał umiar w niecenzuralnych wypowiedziach tudzież próbach fizycznego sponiewierania matki.
Jakoś przetrwałam resztę dnia, choć nie było łatwo.
A na deser, wieczorem, Matju pomazał kredkami ścianę w dużym pokoju, jedynym pomieszczeniu w całym mieszkaniu które do tej pory pozostawało nietknięte dziecięcym wandalizmem.
Jak twierdzi Pismo "kobiety są zbawione przez rodzenie dzieci". Pewnie że tak. Odpracowują czyściec już na ziemi.
Dzisiejszy dzień uznaję oficjalnie za zakończony. Cheers!