Przelało mi się.
Wieczór już późny, siedzę przy stole, dygocąc. Kiwam się w przód i w tył, jak modelowy pacjent oddziału psychiatrycznego. Ściskam rękami boleśnie pulsującą głowę. Dałabym wszystko za jeden dzień bez dzieci.
Jeden cały długi dzień bez koncertu życzeń i zażaleń, wrzasków protestu, sfrustrowanego wycia, pisku znudzonego niemowlaka. Mamo a ona mi zabrała, łaaaaaa, oddaj, ale ona mi nie chce oddać, czemu nie mogę zjeść lodów, będę ci jęczeć jak mi nie dasz czekolady, łaaaaa, czy mogę iśc do Zosi, chcę iść, łaaaaa, kup mi barbie syrenkę, a Dawid w pseckolu mnie ugryzł, łaaaa, daj mi plasterek, popatrz to rysunek dla ciebie, i to, i tu jest tęcza i domek i tata, łaaaa, oddawaj kredkę bo nie mam jak namalować słońca, chcę namalować słońce, łaaaaaaa.
Minuta za minutą, godzina po godzinie. Warstwy decybeli oblepiają udręczony mózg. Wyżymają jak ścierkę. Przecież nigdy nie byłam przesadnie interaktywna. Wolę ciszę albo muzykę. Ciągła, nieustająca nawet na chwilę podaż dziecięcych dźwięków przyprawia mnie niemal o obłęd. Litości.
Późno już.
Czas na kilka godzin odpłynąć.
Bo jutro, o zgrozo, też jest dzień.