piątek, 26 lutego 2010

Ania mówi









Nareszcie w jej szczebiocie można dosłuchać się czegoś, co przypomina ludzką mowę. Zaczęła znacznie później od Zuzi, i nieprędko będzie się z nią można dogadać, niestety.

A teraz mały słowniczek:

jujś - zółw (moje najulubieńsze słowo z Aniowego słownika, proszę ją żeby powtarzała i płaczę ze śmiechu)
koka - foka
ohka - orka
(te zwierzaki stanowią elementy zestawu kąpielowego, używanego codziennie i z upodobaniem)

myju myju - kąpiel
mniam mniam - jeść
titi - cycy (okropne słowo swoją drogą, ale słyszę je kilkadziesiąt razy dziennie)
guhki - ogórek
kako - jabłko
dobśe - dobrze
no i oczywiście tata i mama, tak, nie, ale to standard.

Zuza w tym wieku mówiła znacznie wyraźniej i więcej, myślę, ze Ani opóźnienie to wynik karmienia piersią, młoda ssie bez opamiętania a to podobno może powodować problemy logopedyczne (teoria potwierdzona przez sąsiadkę, której syn miał swgo czasu taki problem). Nic to, wiem, że nie pokarmię dłużej niz pół roku jeszcze, bo mam serdecznie dość. Policzyłam karmienia w ciągu dnia i wyszło mi, uwaga, 16. A to był raczej spokojny dzień. Do tego jeszcze 5-8 karmień w nocy.
Powinnam pewnie starać się zająć Anię czym innym kiedy prosi o pierś, ale niestety, tak się nie da. Jak ma być titi to ma być titi i nic tu nie pomoze, ani zabawki, ani smakołyki, ani ukochane tubisie, ani żadne mamine wygibasy, zabawianie, łaskotki, opowiadanka, czy co tam jeszcze mama próbuje wymyślić. Zaczyna mi cierpnąć skóra kiedy moje młodsze dziecko zbliza się do mnie z miną zapowiadającą chęć konsumpcji.
Liczę na to, ze wiosenna pogoda umożliwi nam wreszcie wyjście z domu i spędzanie więcej czasu na zewnątrz, to powinno nieco ułatwić odstawienie od piersi. Przypuszczam, że co najmniej połowa z tych 16 karmień wynika ze zwyczajnego znudzenia, toż moje biedne dziecię non stop siedzi w domu, w tych samych czterech ścianach, z tymi samymi zabawkami, książeczkami, bajkami i tak dalej. No ileż mozna...
Wiosnooooo, przybywaj i ratuj nas.

czwartek, 25 lutego 2010

Na głęboką wodę skok i blogomania

Najpierw o skoku. Otóz - kupiłam sobie maszynę do szycia. Jest DOKŁADNIE TAKA. Właśnie pięć minut temu dostarczył ją kurier :) Wyjaśnię od razu, ze na maszynie szyć nie umiem, nigdy nawet przy maszynie nie siedziałam... Ale muszę sie nauczyć, bo mam już serdecznie dość jezdzenia z kazżdą pierdołą do mamy, muszę być bardziej samowystarczalna. Ot, chociażby kwestia prześcieradeł - mamy nietypowe materace, robione na zamówienie. Mają długość 2,30m, więc żadne prześcieradła dostępne na rynku nam nie pasują. Trzeba szyć.
Kolejna sprawa - zasłony i firanki. Nie mamy karniszy z żabkami, tylko szyny, do firanek i zasłon trzeba przyszywać specjalne taśmy, do których wpina się plastikowe agrafki.
Dziecięce ubranka, ktorym należałoby poskracać rękawy albo nogawki. Moje własne ubrania wymagające przeróbek.
I tak dalej...
Mam nadzieję, ze szycie prostych rzeczy nie przekroczy moich możliwości. Trochę się boję :)

I tu płynnie przechodzę do drugiego tematu, a mianowicie blogów robótkowych :) Jako, że sama mam dwie lewe ręce (to zabawne, mam ogromny zapał do robótek, znam podstawowe ściegi na druty i szydełko, dzierganie sprawia mi frajdę, ale cokolwiek zrobię, nadaje się do wyśmiania i wywalenia, nie wiem dorawdy na czym ten fenomen polega :) , lubię popatrzeć chociaż na to, co tworzą bardziej utalentowani.
Od paru dni, korzystając ze świetnej wymówki, jaką jest choroba, odpuściłam sobie wszelkie prace domowe i, kiedy tylko mogę, zalegam przed komputerem, buszując wśród fajerwerków cudzego talentu :) Dzieci, o cudzie, lekko mi odpuściły i dzielą swój czas między dvd a demolowanie mieszkania. I jedno i drugie olewam, bo przeciez jestem chora, czyz nie? ;)

Nadrobiłam zaległości na moim ulubionym kreatywnym blogu - Green Canoe, który szczerze polecam wszystkim handmejdowcom, szukającym inspiracji. Kiedy po raz pierwszy tam trafiłam, po prostu oszalałam - wszystko wyglądało jak spełnienie moich najskrytszych marzeń - cudny dom gdzieś daleko od miasta, cisza, spokój i urocze wnętrza. Czytałam z wypiekami na twarzy a potem wyglądałam przez okno - kontrast między tekstem i fotkami (przepięknymi) na blogu a betonowym podmiejskim gettem, w którym przyszło mi żyć, po prostu mnie miażdzył a tęsknota za wiejskim spokojem i harmonią rozdzierała na ćwierci.
Dołowałam się tak przez kilka tygodni, az wreszcie do mnie dotarło, że:
- nigdy w życiu nie będę miała domku na wsi, bo mój mąż pracuje w mieście, w korporacji, lubi swoją pracę i przyzwoicie zarabia a mnie z tym wygodnie;
- nawet gdyby w grę nie wchodziła praca - małżonek po prostu nie znosi czynności gospodarskich typu koszenie trawy, naprawianie, odśnieżanie itd, na hasło "dom" dostaje wysypki, jest zmęczony po pracy i nic mu się nie chce (czemu się nie dziwię, ja tez wieczorem marzę tylko o łózku) a sama ze wszystkim walczyć nie będę bom nie Herkules;
- mam dwójkę małych dzieci, które odbieraja mi resztki energii, na pewno nie wykrzesałabym jej z siebie tyle, zeby na przykład uprawiać ogrodek, coś kopać, przesadzać, przycinać czy co tam jeszcze;
- jestem pragmatyczna do bólu i serdecznie nie cierpię zbędnych przedmiotów - ozdóbek, figurynek, wazoników i innych kurzozbieraczy, co to tylko w kólko trzeba je myć, a ja nie mam kiedy; nie przywiązuję sie do rzeczy i nie mam niczego, z czym nie byłabym w stanie się rozstać. Wyrzucam, co tylko mogę, a jedyną moja słabością są książki (jednak i ich nie traktuję bałwochwalczo, jak mi się coś nie spodoba to ląduje na Allegro);
- nie znosze sprzątać, i lubię jak najprostsze meble, możliwie nowe i możliwie z Ikei ;) ; śliczne domy, takie jak ten z bloga, lubię oglądać na zdjęciach, ale mieszkając tam, czułabym się jak na wystawie. Nie mówiąc o tym, ze moje dziewczyny zmieniłyby te piękne wnętrza w rumowisko w ciągu kilku minut.

Kiedy to sobie uświadomiłam, od razu mi ulżyło :) więc teraz przeglądanie Green Canoe jest czystą przyjemnością i nie nosi znamion samoudręczenia :)

Kolejny blog z cudeńkami

I jeszcze jeden

I tutaj

A na koniec trochę Tildy mej ulubionej :)

Może kiedyś nastąpi cud i jakis wytwór mych drobnych raczek będzie się nadawał do pokazania publicznie :D Póki co, lecę produkować pomarańczowy szalik, który robię od listopada ;) Odkopałam tez tamborek i, kto wie, kto wie, może znowu cosik wykrzyżykuję jak za dawnych, młodych lat...

wtorek, 23 lutego 2010

Kreatywne chorowanie - krem na bolący nos


Antybiotyki robią swoje, zaczynam czuć, ze zyję. Z nosa przestało mi lecieć coś, czego wolę blizej nie opisywać, zeby u co wrazliwszych nie wywołać szoku :)
W weekend miałam nos otarty do zywego mięsa, nic nie pomagało, więc zmuszona byłam sięgnąc po niezawodne receptury S. Faber i wyprodukowałam sobie krem leczniczy. Przepis zamieszczam ku pamięci:

Faza tłuszczowa:
5g wosku pszczelego
3g masła kakaowego
10g lanoliny
25g oleju ze słodkich migdałów
15g oleju z pestek winogron lub oliwy z oliwek

Faza wodna:
30g wody lub hydrolatu

Faza aktywna:
5 kropli olejku (dodałam lawendowy)
50 kropli maceratu z arniki (niekoniecznie)
10 kropli witaminy E (niekoniecznie)

Wykonanie:
Fazę tłuszczową umieścić w słoiku, wstawić go do garnka z wodą i podgrzewać do rozpuszczenia. Wodę też podgrzewać (zazwyczaj biorę garnek na tyle szeroki, zeby zmieściły się oba słoiczki). Kiedy obie ciecze osiągną temperaturę około 60 stopni, wyjąć słoiki z garnka, powoli wlewać wodę do tłuszczów, miksując zwykłym mikserem ręcznym na najnizszych obrotach (biorę normalną mikserową trzepaczkę, taką jak do ubijania piany, zakładam tylko jedną, akurat mieści się w otwór słoika, ktorego uzywam do rozpuszczania tłuszczu).
Teraz najbardziej upierdliwa czynność - trzeba miksowac az do ostygnięcia. Trwa to i trwa, ale tak musi być, dobrze zmiksowany krem nie bedzie miał tendencji do rozwarstwiania.
Kiedy emulsja ostygnie do około 30 stopni, dodać składniki fazy aktywnej. Pomiksowac jeszcze chwilkę i całośc przelać do słoiczka. Poczekać az zastygnie i już.
Krem działa cuda, wyleczył mój otarty do krwi nos w ciągu kilku godzin. Smaruję nim tez suche dłonie, twarz (na noc, bo się świecę jak latarnia, tłusty jest bardzo) i podraznione buzie dziewczynek. Ładnie pachnie i świetnie się smaruje, nie jest "tępy". Dodatek oleju z migdałów powoduje, ze krem daje na skórze wrazenie lekkiego chłodu, co przynosiło mi sporą ulgę przy otarciach.