sobota, 5 listopada 2011

Ufok

To ja. Ufok czyli alien. To od alienacji. Tak mi czasem jest. Zamknięta w szklanym pudełku, odizolowana od wszystkich, nawet od tych, z którymi codziennie rozmawiam. Poczucie wyłączenia z rzeczywistości, niezwykle trudne do wyjaśnienia. Bo jak to? Rozmawiam, żartuję, wykonuję obowiązki, załatwiam sprawy. Na oko wszystko w normie... Tylko, że jestem papierowa, wycięta z innego obrazka.
Dopadł mnie smutek. Próbuję prosić o pomoc, ale w ostatniej chwili zamykam usta, bo przecież i tak nikt nie zrozumie. Takiego popaprańca jak ja. No i ogromnie się wstydzę. Potrzebować pomocy - co za upokorzenie. A nawet gdybym się odważyła, przełamała wstyd i zagubienie, o co właściwie mam prosić? Czy mogę od kogokolwiek oczekiwać, że będzie mnie nieustannie trzymać za rękę i głaskać po głowie? Przecież to żałosne. Milczę więc jak długo mogę, uśmiecham się, mając nadzieję na cud. I cud się czasem zdarza. Wtedy chłonę ciepło jak gąbka.

Coś do zapamiętania, z otchłani mądrości sieciowej:


No proszę. Shopping. Tego mi trzeba :)

Należałoby czymś się zająć. Utrzymywać stan zajętości. Żyć i cieszyć się życiem. Nie potrzebować cudzego ciepła, generować własne. Być niezależną. Świetny plan, tylko jak, jak? Kiedy ataki paniki odbierają resztki snu, kiedy jedzenie nie ma smaku, kiedy nie sposób skupić się nad słowem pisanym, kiedy zmęczenie zmienia powietrze w gęsty kisiel?


Dziś życie jest wybitnie do kitu.

piątek, 4 listopada 2011

Dzieci

Sąsiadka zrelacjonowała mi wczoraj poniższą rozmowę:
Zuzia, Marysia i Łukasz są wiezieni samochodem do szkoły. Zuzia milcząco patrzy w okno, Marysia i Łukasz patrzą na siebie.
Łukasz: Marysia, co się tak na mnie patrzysz?
Marysia: Bo jutro bierzemy ślub...
Łukasz: [konsternacja].
Łukasz: Zuzia a ty to taka spokojna bo chyba z Kubą w ciąży jesteś!
...

Szanownym czytelnikom przypominam, że bohaterowie tejże anegdotki nie mają nawet sześciu lat...
Nie wiedziałam czy się śmiać czy płakać ;)

Mateusz przechodzi właśnie swoje pierwsze przeziębienie. Katar nie daje mu żyć, miejmy nadzieję, że nie rozwinie się w coś gorszego.

niedziela, 30 października 2011

Sny na jawie

Piątek to był, ostatni przed długim weekendem. Zapalenie zatok. Wysoka gorączka, ropny katar, krew, boli wszystko: głowa, oczy, uszy, gardło. Biorę dwa panadole i wlokę się do szkoły, co jakiś czas łapiąc równowagę za pomocą rączki wózka. Z umęczonej głowy parują marzenia. Takie malutkie.

Żeby ktoś zapytał jak się czuję i zmartwił się, że źle. Żeby położył mnie do łóżka, podał lekarstwa i herbatę z cytryną. Pogłaskał po głowie, kazał iść spać i powiedział: "nie martw się, odpoczywaj, ja się wszystkim zajmę". Zainteresował się co jem, czy w ogóle coś i dlaczego nic. Przykrył kołdrą. Żeby wyprzągł mnie chociaż na jeden dzień z kieratu.

Wyśnione ciepło znika. Stoję przed szkolnym molochem, z którego trzewi muszę wydostać dwie żwawe pięciolatki. Ustawiam wózek w przedsionku, dalej nie wolno. Szkoła nieprzyjazna matkom małych dzieci. Wypinam ze stelaża gondolę ze śpiącym Mateuszem. Ciężkie, sam młody to ponad 8 kilo... Opieram o biodro, boli, mam już siniaki. Dźwigam bagaż do korytarza zerówek. Czekam, kołysząc Mateusza w gondoli, żeby się przedwcześnie nie obudził. Gorąco. Nie ma gdzie usiąść.
Dzieci wychodzą z sali, rwetes i krzyk. Mateusz się budzi, też zaczyna krzyczeć. Trzęsą mi się ręce, kiedy pomagam dziewczynkom się ubrać. W jedną rękę biorę wszystkie ewentualne dodatkowe rzeczy - worki ze strojami na gimnastykę, zapasowe ubrania, wykonane danego dnia prace plastyczne. Drugą podnoszę gondolę, opieram na biodrze. Auć. Dziewczyny biegną do wyjścia, wołam za nimi, nie słuchają. Drepcę najszybciej jak mogę, wielbłądzio objuczona. Żeby tylko młodego nie upuścić. Zbieram współczujące spojrzenia innych rodziców.
Wychodzimy z budynku, Mateusz zasypia. Spacerowym krokiem zmierzamy w stronę domu. Dobrze ponad kilometr, mamy mnóstwo czasu. Jestem spocona, zimny wiatr włazi wszędzie. Samo zaczyna się myśleć.

Proszę, już nie mam siły. Proszę. Proszę.

Sama nie wiem kogo i o co.

Litania

Dziewczynki, proszę, zachowujcie się ciszej, Mateusz zasnął.
Dziewczynki, proszę, nie krzyczcie.
Przestańcie stukać.
Dlaczego znowu tupiecie? Przecież prosiłam.
Proszę, ciszej, bo obudzicie braciszka.
Przestańcie się kłócić...
Bawcie się ciszej, proszę...
BŁAGAM, ciszej...
Ciszej tam.
Ciszej!
(płacz młodego z sypialni)

[Do k***y nędzy i ch*ja pana czy w tym pi******nym domu nie można mieć chwili ciszy?!]

Patrzcie co zrobiłyście, obudziłyście go! Do cholery, cisza ma być bo...!


To moja osobista litania, zakończona nieodmiennie cichym, bądź nieco głośniejszym wezwaniem Kurwy Nędzy i Chuja Pana. Wypowiadam ją kilkanaście razy dziennie. Za każdym razem, kiedy wrzaski Starszaczek obudzą Najmłodszego, kiedy słyszę jego wymęczony płacz, kiedy muszę rzucić to co chwilę temu zaczęłam, żeby go uspokoić. Najczęściej bez sukcesu.
Snuję nerwy na kłębek.

Poranek

Czwarta. Młody płacze. Podnoszę się. Piasek pod powiekami, zatkany nos, obolałe gardło. Nakarmić, odbić, przewinąć. Boli głowa, chyba mam gorączkę. Zimno, ogrzewanie wyłączone na noc w celach oszczędnościowych. Trzęsę się, upuszczam okulary. Cud, że się nie stłukły. Mały wymiotuje. Wytrzeć, podnieść, ponosić. Zimno. Czwarta czterdzieści. Zmiana pieluchy, mały, utulony i wykołysany, zasypia. Padam na łóżko, wpasowując się w wąską szczelinę między mężem a synkiem. Zamykam piekące oczy. U dziewczynek zapala się światło. Usiłuję zasnąć, chociaż na momencik. Czwarta pięćdziesiąt. Ania wchodzi do sypialni, oznajmia, że jest głodna. Budzi się Mateusz. Wstajemy. Mąż zabiera dziewczynki do kuchni. One się kłócą, on robi śniadanie i zirytowany, przywołuje je do porządku. One mają to gdzieś. Boli mnie głowa. I gardło. Nie mogę mówić. Zimno mi, strasznie mi zimno. Nieustający koncert życzeń: mamo posłuchaj, mamo daj mi grę, popatrz mamo jestem smok, a możemy gumę do żucia, mamo ja chcę się ubrać, nie nie chcę spodni, chcę sukienkę.
Długi weekend w pełnym rozkwicie.
Czemu chce mi się płakać.