Piątek to był, ostatni przed długim weekendem. Zapalenie zatok. Wysoka gorączka, ropny katar, krew, boli wszystko: głowa, oczy, uszy, gardło. Biorę dwa panadole i wlokę się do szkoły, co jakiś czas łapiąc równowagę za pomocą rączki wózka. Z umęczonej głowy parują marzenia. Takie malutkie.
Żeby ktoś zapytał jak się czuję i zmartwił się, że źle. Żeby położył mnie do łóżka, podał lekarstwa i herbatę z cytryną. Pogłaskał po głowie, kazał iść spać i powiedział: "nie martw się, odpoczywaj, ja się wszystkim zajmę". Zainteresował się co jem, czy w ogóle coś i dlaczego nic. Przykrył kołdrą. Żeby wyprzągł mnie chociaż na jeden dzień z kieratu.
Wyśnione ciepło znika. Stoję przed szkolnym molochem, z którego trzewi muszę wydostać dwie żwawe pięciolatki. Ustawiam wózek w przedsionku, dalej nie wolno. Szkoła nieprzyjazna matkom małych dzieci. Wypinam ze stelaża gondolę ze śpiącym Mateuszem. Ciężkie, sam młody to ponad 8 kilo... Opieram o biodro, boli, mam już siniaki. Dźwigam bagaż do korytarza zerówek. Czekam, kołysząc Mateusza w gondoli, żeby się przedwcześnie nie obudził. Gorąco. Nie ma gdzie usiąść.
Dzieci wychodzą z sali, rwetes i krzyk. Mateusz się budzi, też zaczyna krzyczeć. Trzęsą mi się ręce, kiedy pomagam dziewczynkom się ubrać. W jedną rękę biorę wszystkie ewentualne dodatkowe rzeczy - worki ze strojami na gimnastykę, zapasowe ubrania, wykonane danego dnia prace plastyczne. Drugą podnoszę gondolę, opieram na biodrze. Auć. Dziewczyny biegną do wyjścia, wołam za nimi, nie słuchają. Drepcę najszybciej jak mogę, wielbłądzio objuczona. Żeby tylko młodego nie upuścić. Zbieram współczujące spojrzenia innych rodziców.
Wychodzimy z budynku, Mateusz zasypia. Spacerowym krokiem zmierzamy w stronę domu. Dobrze ponad kilometr, mamy mnóstwo czasu. Jestem spocona, zimny wiatr włazi wszędzie. Samo zaczyna się myśleć.
Proszę, już nie mam siły. Proszę. Proszę.
Sama nie wiem kogo i o co.
5 komentarzy:
Ewunia, łzy mi się kręcą w oczach gdy czytam Twoje ostatnie posty. Z całej siły zaciskam kciuki, żeby się poprawiło... I mimo wszystko mam nadzieję, że ten weekend nie będzie taki straszny :-)
Kurcze i ja zaczytana ze łzami w oczach.Wiem co czujesz.Ja mam o jedno mniej.Ale czasami przeżywam dokładnie to samo.Biodro też mnie boli...Pocieszające jest jedynie to,że nie jesteś sama...uwierz że jest nas więcej.I jeszcze jedno to minie,bo dziacia w końcu dorosną.Trzymaj się cieplutko:)
Dziękuję Wam, ja sama się popłakałam kiedy to pisałam, ze zmęczenia chyba...
mi też zakręciły się łzy:(
normalnie
chciałoby się rzec
o ku..a
masakra
jesteś dzielna:*
Wszystkie jesteśmy.
:*
Prześlij komentarz