sobota, 9 lipca 2011

(Nie)wesołe miasteczko

Widoki z okna pokoju dziewczynek.



Panowie nadal się rozkładają, jeszcze nie wszystko działa, ale muzyka gra... Bardzo głośno. Nie sposób otworzyć okna, bo spaliny z diesla po prostu nas duszą. Mnie i tak ciężko oddychać, a jeszcze ten smród :(
Hałas jest okropny, a jak wszystko ruszy pełną parą, będzie znacznie gorzej :/
Sąsiadka wyjrzała rano przez okno a tam panowie bez krępacji, naprzeciwko, załatwiają potrzeby fizjologiczne. Znaczy leją, nie kryjąc się z tym. Pod naszym blokiem. W sumie to wypada się cieszyć, że tylko tyle :/
Sąsiadkę piętro niżej niemal pozbawiono dziennego światła, bo naprzeciw jej okna stoi jakaś strzelnica, czy coś.
Na lewo od tej ślicznej kolorowej karuzeli, poza zasięgiem mojego aparatu znajduje się obozowisko przyczep kempingowych. Tam się myją, gotują, jedzą, piorą, suszą, prowadzą życie towarzyskie i tak dalej. Współczuję ludziom z parteru. Groza.

Moje dzieci są zachwycone zaokienną rozrywką... Wiszą na parapecie i uważnie obserwują wszystkie atrakcje, pytając co 15 minut "mamo, a pójdziemy tam, pójdziemy?" Tak dziecinki, jaaasne, chyba tylko po to, żeby rzucić kilka koktajli Mołotowa...

Tego debila z gminy, który wydał im pozwolenie na rozstawienie się tuż obok osiedla, zabiłabym własnymi rękami. Umierałby długo i cholernie boleśnie.
A mogą sobie tak stać nawet i dwa miesiące :(
Ratunku :( Nie cierpię mieszkać w mieście :(

piątek, 8 lipca 2011

Monstrum

Wstałam rano, odsłoniłam okno a po drugiej stronie szyby było takie oto COŚ:


Stłumiłam histeryczny wrzask, który już wyrywał mi się z gardła, zamknęłam okno i pobiegłam błagać męża, żeby TO jakoś zabrał. Nie lubię robali. Prawdę mówiąc, to się ich boję, a takie wielkie koniki polne jak ten przerażają mnie wyjątkowo.
Zanim mąż dotarł do balkonu TO sobie samo poszło. Na szczęście.

Po dniu spędzonym pracowicie na przygotowaniach do remontu oraz obsługiwaniu rodziny w zakresie bieżących potrzeb, zafundowałam sobie relaksujący wieczór. Zdecydował o tym Wewnętrzny, który zlazł tak nisko, że bałam się ruszyć, żeby go hmmm...  nie zgubić. Relaks polegał na obraniu, ziarenko po ziarenku, kilograma gotowanego bobu. Ania z entuzjazmem pomagała mamie. Zawsze to ciekawsze, niż zapuszczanie korzeni przed tv.


Jestem tak zmęczona, obolała i przybita ilością rzeczy do zrobienia, że popadam w stan otępiałej obojętności. Usiłuję wykrzesać z siebie trochę chęci do życia, ale bez większych sukcesów.

czwartek, 7 lipca 2011

Dzień w dzień sparring

Zwijając się na kanapie po dwóch nospach, czterech magnezach i pół butelki neospasminy, myślę sobie co mogłam zrobić, żeby tego uniknąć. Do głowy przychodzi mi tylko jedna odpowiedź - trzeba było w swoim czasie wstąpić do jakiegoś zakonu. Tym samym unikając towarzystwa mężczyzn i wynikających z tego problemów, na przykład dzieci ;)

Do południa jakoś się trzymałam, wydłubując z duszy resztki optymizmu. A potem trzeba było iść z Anią do dentysty...
Dziecina z entuzjazmem konwersowała z panem doktorem, odpowiadała na pytania, jeździła na fotelu i podstawiała łapkę pod "wiaterek". Patrzyłam na to pobłażliwie, wiedząc, że ten cały cyrk nic nie da, bo moje dziecko głupie nie jest i nie da się jej tak łatwo zamieszać w głowie ;) Oczywiście miałam rację. Jak tylko Ania zobaczyła i usłyszała wiertło, zawyła głosem, którego nie powstydziłaby się Godzilla. Stanęło na tym, że ja brzuchem przygniatałam jej nogi, rękami unieruchamiałam ręce, a pani pielęgniarka razem z lekarzem trzymali głowę. Ania walczyła ze wszystkich sił, ale jakoś się udało wyborować jej próchnicę i zalepić dziursko różową plombą. Z gabinetu wyszła spokojna i uśmiechnięta, zażyczyła sobie transportu do domu i nie sprawiała dalszych problemów.
Ze mną było nieco gorzej, skopany brzuch dawał mi się we znaki. Wracałam półwisząc na wózku. Po dojściu do domu zdążyłam tylko łyknąć pierwszą nospę, gdy nagle zadzwonił telefon. Wymagane było moje natychmiastowe zjawienie się w naszym poprzednim mieszkaniu. Zostawiłam dziecko, złapałam klucze i poszłam ("poszłam" to trochę na wyrost... podreptałam raczej, przystając co kilka metrów). Załatwiłam co było do załatwienia, zdenerwowałam się przy tym okropnie, co tylko nasiliło nieprzyjemności. Toczyłam się z powrotem do domu w tempie zaspanego żółwia, modląc się, żeby nie zacząć rodzić na ulicy :/

W domowych pieleszach jeszcze zakrzątnełam się przy czynnościach nie cierpiących zwłoki, i działałam na zwolnionych obrotach, dopóki skurcze nie rzuciły mnie na łóżko. Małżonek przyjrzał mi się, i to co zobaczył chyba mu się nie spodobało, bo okazał litość oraz hart ducha i sam sobie zrobił kolację.

Tak oto kończę ten niezbyt udany dzień, mając nadzieję, że ciąg dalszy nie nastąpi.

Aha, szczególne podziękowania należą się Zuzi, z której jestem bardzo dumna. Córa dzielnie pomaga tacie, kiedy mama nie nadaje się do użytku.

Upraszam wszystkie życzliwe dusze o trzymanie kciuków, modlitwy, mantry, afirmacje, wizualizacje i co tam jeszcze, w intencji zatrzymania Wewnętrznego w środku. Nie mam nawet spakowanej torby do szpitala jakby co.

środa, 6 lipca 2011

35tc

35 tydzień. Cały czas mam uczucie, że ten brzuchol zostanie mi już na zawsze... Nigdy się go nie pozbędę ;) 




Ruszam się powoli, nie nadążam za mnożącymi się żądaniami potomstwa :) Nie wiem, naprawdę nie mam pojęcia jak radzą sobie matki, które mają pięcioro, sześcioro dzieci. To jakaś abstrakcja jest.

Wesołe miasteczko nadal stoi i śmierdzi pod oknem.

wtorek, 5 lipca 2011

Dobijcie mnie...

Rano wyjrzałam przez okno a tam... tuż obok naszego bloku, dosłownie z 15 metrów, (od strony pokoju dziewczynek) rozkłada się cholerne, pieprzone wesołe miasteczko :/ Z godziny na godzinę przybywa tirów, smród spalin uniemożliwia otwarcie okna. Robi mi się słabo na myśl o tym, że co najmniej przez kilka tygodni pod naszymi oknami będzie syf, smród i hałas do późnych godzin nocnych.
FUUUUUUU!!!!! $%^&&*

A może oni tylko przejazdem... Nadzieja umiera ostatnia :/

poniedziałek, 4 lipca 2011

Sądny dzień

A raczej sądny tydzień. Może, kto wie, nawet miesiąc.
Małżonek miał dziś operację kolana. Jest już w domu i czuje się dobrze. Jedyna trudność polega na tym, że przez 4 tygodnie może poruszać się tylko o kulach (potem 4 tygodnie bez kul, ale oszczędnie) i nie wolno mu zginać nogi. Zdałoby się, że to drobiazg, ale niestety, okazuje się, że w tej sytuacji pacjent potrzebuje asysty przy większości prostych spraw :) Asystą jestem, rzecz jasna, ja :) Tutaj kolejna trudność - ośmiomiesięczny brzuch, skurcze i, okresowo, rozłażące się kości miednicy (ból przy chodzeniu taki, że auuuuć ;) ) Dziś nadreptałam się sporo, troszkę podźwigałam (zakupy), pozginałam się (dzieci) i spędzam upojny wieczór z no-spą forte i magnezem (na skurcze). Sunąc po ścianach ;) Bardzo drobnymi kroczkami ;)

Dziewczynki nie ułatwiają mi życia, są ogólnie grzeczne, ale straszliwie znudzone. Nikt nie ma siły, czasu ani ochoty, żeby się z nimi bawić, niestety. Szaleją we własnym zakresie i nader często domagają się czegoś od mamy, tak kontrolnie, żeby mama nie zapomniała, że ma dzieci ;) Małżonek z nogą kwitnie na kanapie, piastując laptopa z trzecim sezonem Star Treka a zaspokajanie potrzeb dzieci, potrzeb, dodam, tych prawdziwych i tych wydumanych, przez jakiś czas będzie li i jedynie moim zadaniem.

Poczułam jak bardzo wszystko legło na mnie, kiedy krokiem gejszy wracałam z zakupów, obwieszona siatami, posapując jak parowóz i przystając co kilkanaście metrów. Nagle zadzwonił telefon. (Uwaga, wrażliwych, szczególnie bezdzietnych z góry uprzedzam, będzie niesmacznie;) )
Małżonek, tonem z lekka zakłopotanym oznajmił, że Ania hmmm, no cóż, zrobiła kupę... Nie powiedziała o tym nikomu tylko wyszła z łazienki i poszła się bawić. Zasmarowanym zadkiem upaprała wszystko, z czym ów zadek miał styczność, głównie swoją odzież, ale nie ominęła też dywanu i pościeli. Oczywiście jedyną osobą, która mogła rozwiązać ten problem, byłam ja, więc kroczki gejszy zamieniłam na galop bizona, wtoczyłam się do domu ledwie żywa i rzuciłam zapobiegać dalszej katastrofie ;)

Wewnętrzny zjechał w dół, skurcze zrobiły się bolesne :/ Oszczędzam się jak tylko mogę, ale co ja mogę? Wykąpanie dzieci, włożenie naczyń do zmywarki, odkurzanie, sprzątanie, gotowanie - dziesiątki czynności, którym sprawny i nie zaciążony człowiek nie poświęca większej uwagi, dla mnie stają się pomału mikro-górami, na które muszę się powolutku wspinać. Za każdą górką widać następną ;) A w następny poniedziałek objawi się nam Mount Everest remontu...
Nie ogarniam i trochę mi skrzydełka opadły :)