sobota, 11 kwietnia 2015

Czasospędzacze

Pomalutku, kawałek po kawałku kwiatek za kwiatkiem, listek obok listka. Doskonałe na nerwy i podobno demencji nie dostanę jak będę się bawić kredkami. Tak wynika z najnowszych badań. Chociaż nie wiem czy demencja nie byłaby dobrym rozwiązaniem w moim przypadku, bo całkiem sporo chciałabym zapomnieć.
Pierwszy obrazek zupełnie mi nie wyszedł, więc nie ma czego pokazywać.
To jest drugi. Uratował życie mojej rodzinie w święta.


 Rozpędziłam się i szybko machnęłam następny.


I jeszcze dwa


Z tego jestem bardzo zadowolona, wyszedł ślicznie, spędziłam nad nim cztery noce, kiedy potomstwo sie pospało a mnie nerwy trzymały w pionie. Po opracowaniu kilku takich kwiatusiów pada człowiek na twarz i zasypia snem sprawiedliwego ;)


Tutaj work in progress.


Kiedy pracują same ręce, efekt terapeutyczno - eskapistyczny jest niepełny. Głowę też trzeba czymś zająć, najlepiej niezbyt absorbującym audiobookiem.

Skończyłam właśnie słuchać "Divergent" Veroniki Roth. Ciut późno, wiem, cały szał dawno minął, ale chciałam zobaczyć co zacz, bo jakis czas temu pełno tego było wszędzie.
Cóż... Jest tym, czym jest, niczym mniej i niczym więcej - średnio dobrze napisaną powieścią dla młodzieży, opartą na średnio dobrym ( i wtórnym) pomyśle. Okładka przypomina "Hunger Games" i pewnie o to chodziło, ale "Hunger Games", choć literaturą tego samego segmentu jest, to plasuje się sporo wyżej pod względem i koncepcji i wykonania.
W "Divergent" wszystko jest proste i przepełnione emocjami (to mnie akurat nie zraża, jeśli autor umie te emocje wsączyć w tekst, tutaj jednakowoż poszło raczej miernie, miało być "porywające" a jest "afektowane"). Konstrukcja dystopijnego świata na tyle interesująca, żeby nie uśpić czytelnika po pierwszym rozdziale, ale na tyle prosta, żeby odnalazł się w niej bez trudu przeciętny gimnazjalista. Co dla czytelnika dwa razy starszego bywa męczące, ale niekoniecznie jest wadą, biore poprawkę na fakt, że nie jestem w grupie docelowej tego produktu. Język nieskomplikowany jak konstrukcja cepa a przy niektórych zdaniach cierpły mi zęby, bo jechało Harlequinem i Barbarą Cartland. Co również nie musi być wadą, jak będę chciała ładnie i kunsztownie to se poczytam Hrabala, Calvino albo Stasiuka. Tu wystarczyło, żeby akcja kulała się do przodu w miarę sprawnie i już.
Ogólnie rzecz biorąc - czas dobrze stracony, na Goodreads dam 3 gwiazdki na 5. W sam raz do zajmowania głowy przy jakiejkolwiek dłubaninie, albo podczas podróży komunikacją miejską.

LajfHaks

Edukacyjny filmik na weekend o tym które internetowe porady się sprawdzają, a które nie.
Bonus - pan prowadzący, bardzo go lubię ogladać bo śmieszny jest.

Nawiasem mówiąc, wino bez korkociągu otwiera się za pomocą buta i ściany, a nie gwoździa i młotka.

piątek, 10 kwietnia 2015

Niepokojące czytanki

Znalazłam listę: "What are the most disturbing novels?"
Disturbing novels to jest to, co tygrysy lubią najbardziej, więc zacieram ręce. Do tej pory przeczytalam tylko jedną pozycję z wymienionych - "The wasp factory" i zgadzam się, było mocne i świetne. Kilka innych wisi na mojej osobistej liście iluśset książek do przeczytania.

Przed chwilą łyknęłam natomiast ("łyknęłam" to, przyznaję, nie jest najlepszy czasownik odnośnie do tego tekstu, kto przeczyta, ten zrozumie)   "Guts" Palahniuka, krótkie opowidanko, zalinkowane na powyższej liście straszydeł. Podobno 73 osoby zemdlały podczas lektury. Ja nie zemdlałam i nie widzę powodu, ale faktycznie, jest moc i makabra wysokiej klasy, Palahniuk w pełnym rozkwicie, za to go uwielbiam. I ten sarkastyczny styl, wprost wyborny. Proszę czytać na własną odpowiedzialność i broń Boże przy jedzeniu ;)

Z innych czytanek - skończyłam "Elizabeth is missing" Emmy Healey
Też jest niepokojąca, ale w inny, mniej, khem khem, wisceralny sposób ;)
Narratorką jest starsza pani, która ma słabą pamięć. Bardzo słabą. Tak słabą, że kiedy skonczy jeść śniadanie, już nie pamięta czy w ogóle jadła.
Jej przyjaciółka Elizabeth zaginęła i Maud, bo tak starsza pani ma na imię, walczy ze swoją pamięcią, żeby odkryć co się z nią mogło stać. Przy okazji wspomina i usiłuje rozwikłać pewną tajemnicę sprzed kilkudziesięciu lat...
Bardzo wzruszająca książka. Bardzo przekonująca główna bohaterka. Popłakałam się, kiedy starsza pani nie pamiętała własnej córki, ale pamiętała, że musi szukać swojej przyjaciółki, bo Elizabeth zaginęła. I trzeba ją znaleźć.
Recenzje ta powieść ma bardzo dobre i słusznie. Jest dobra. Dobrze wyważona literatura - trochę dreszczyku, trochę wzruszeń, nieco melancholii, wszystko podkolorowane historycznymi detalami. Jeśli kogoś nie denerwują starsze zapominalskie panie, to polecam :)

Nie to nie

Poranny mix Antyradia (albo EskiRock, nie wiem) podrzucił mi tymczasowe rozwiązanie mego wielkiego problemu - jak skutecznie i bezpiecznie mówić "NIE".

Dzieci: Mamoo, mogę wyjśc na dwór? Mamoo, możesz mi zrobić ciasto? Mamooo, mogę czekoladę? mamooo, mogę? Mamoo, dasz? Mamoo, zrobisz? Mamoo mamooo mamooo!
Ja: Nie. Nie możesz/nie zrobię/nie jedz/nie dam. NIE.
Dzieci: Ale mamoooo, ale MAMOOOOOO, mogęęę? Proszę, mogęęęę? Dasz? Zrobisz?
Ja [rechocząc wewnetrznie, głosem przesiąkniętym mocą na wzór ukochanej Kasi Nosowskiej, z dziką satysfakcją zaczynam śpiewać]:

"NIE NIE NIE
NIE TO NIE,
MÓWIĘ NIE, GDY MYŚLĘ NIE
CZEMU WIĘC
CZYTASZ NIE
JAKBY NIE BYŁO TAK!!!!"

Miny moich dzieci - bezcenne :D Zapewne nie konstytuuję w ich małych główkach miłości do klasyki polskiego rocka, ale ciul z tym ;)


 

Drobne potknięcie

Mąż: Zrobić ci coś na kolację?
Ja: E, nieee, dzięki, nie będę jadła, dziś miałam takie maleńkie potknięcie w diecie... (odchudzam się).
Mąż [rechocząc pod nosem]: Maleńkie potknięcie? Znaczy zeżarłaś dwie całe czekolady, batona i zagryzłaś hamburgerem?
Ja: ...

Jasnowidz. Poślubiłam jasnowidza.


środa, 8 kwietnia 2015

Będzie łatwiej?

Im starsze, tym łatwiej. Tak przynajmniej mi powtarzano. Nawet wydawało mi się, że to prawda. Dzieci rosną, można się z nimi dogadać, współpracować, jakież problemy mogą powstać na tym etapie?

Nie wiem jak inni, ja mam aktualnie jeden. Moja tolerancja na hałasy, krzyki, kłótnie, płacze, jęki i protesty jest w tej chwili nawet nie zerowa. Jest wręcz ujemna.
Najmłodszy jest jeszcze nieduży, bywa oczywiście uroczy, zabawny i słodki oraz hmmm... umiarkowanie uległy. Na każde "nie", "nie możesz", "nie dostaniesz", i tak dalej, reaguje krzykiem i płaczem (szczęśliwie -  powoli przestaje bić, co za sukces, jak szybko poszło, zajęło to tylko dwa lata! Prawie.) Dziecku trzeba odmawiać, wszyscy to wiedzą. Nie wolno pozwalać na wszystko, nie wolno dawać wszystkiego, ulegać fochom i zachciankom, to oczywiste. Ale za każdym razem (sto razy dziennie) kiedy muszę mu powiedzieć "nie", kulę się wewnetrznie, bo wali krzykiem i protestem jak młotem, na odlew. Nie ustępuję. On też nie ustępuje. Ponawia ataki. Chyba nigdy się nie nudzi ani nie męczy. Ja - owszem. I jedno i drugie. Rozumiem, czemu potrzeba całej wioski, żeby wychować dziecko. Potrzebuję wioski. Gdzie moja wioska? A tak naprawdę to potrzebuję co najmniej trzech, bo każde z moich dzieci jest w stanie sprawnie wykończyć nie tylko wioskę, ale i nieduże miasteczko. Nie mam na to siły, nawet nie mam siły chcieć mieć siłę. Nie tylko nie chcę, ale nawet nie chcę chcieć.

Jestem w defensywie. Uciekać, wyrzucić ze świadomości, unikać. Potrzebuję towarzystwa dorosłych? Chyba nie jakoś rozpaczliwie. Dobrze jest kiedy wszyscy wychodzą rano z domu i wiem, że przez kilka godzin nie będę musiała wchodzić w żadne, absolutnie żadne interakcje. Czasem puka listonosz albo kurier. Kiedy otwieram, patrzą na mnie dziwnie, chyba wyglądam jakbym miała nie po kolei. Może mój przyjemny wyraz twarzy nie jest zbyt przekonujący.
Zdarzyło się, że kurier musiał powtarzać dwa razy to co miał do powiedzenia, bo za pierwszym razem mój wewnętrzny antyludzki filtr nie przepuszczał informacji.
Spokój. Cisza i spokój, skarby cenniejsze od złota.

Na tym chyba poprzestanę, żeby nie zapędzić się za daleko w rozważania o naturze rozmnażania, gatunku przedłużania i socjologicznego uwarunkowania.
I poczucia winy, tego jakże popularnego współczesnego bata na rodziców. Wszechobecny świst owego bata skłania mnie do starannego unikania wszelkich publikacji na tematy rodzicielskie. Już nie jestem w stanie czytać o tym co powinnam i czego się ode mnie oczekuje. Wina, cuchnące opary winy w każdej dziedzinie i na każdy temat, wystarczy pojeździć w necie po stronach o rodzicach. Dowiesz się, że cesarka to nie poród, że prawdziwe matki karmią piersią, że dobra matka wychodzi na spacery, że dobra matka gotuje eko posiłki z eko warzyw i owoców, że dobra matka nie krzyczy, że internet jest szkodliwy, że telewizja ogłupia, że  cośtam i cośtam, lista nigdy się nie kończy.
Ostatnio przeczytałam artykuł, w którym autorka z oburzeniem relacjonowała scenę, której była świadkiem: chodziło mniej więcej o to, że dwoje dorosłych zajęło dzieci grami na smartfonach (jakie to straszne) a sami długo rozmawiali, o zgrozo NIE O DZIECIACH. Zjeżyły mi się włosy na głowie. Z czystego przerażenia, że ktoś, ktokolwiek, może oczekiwać ode mnie rozmowy o dzieciach. W dodatku długiej. O, co to, to nie.
;)


wtorek, 7 kwietnia 2015

I po świętach

Ufff, nareszcie. Cisza i spokój, dziecięta w placówkach edukacyjno-wychowawczych a ja dochodzę pomału do siebie.
Od soboty narastało w domu nieokreślone napięcie, podsycane krzykami znudzonych potomków. Nie można było nigdzie z nimi wyjść bo zimno i wszędzie dziki tłum. Nie można było wyjść w niedzielę, bo kichali, zimno oraz wszystko co nas ewentualnie ratuje, było zamknięte. W święta należy iść do kościoła a resztę czasu spędzić za stołem, żując białą kiełbasę i oglądając transmisję z Watykanu, a nie szukać rozrywek na mieście.
Kulminacja nastąpiła w nocy z niedzieli na poniedziałek, kiedy o 1.30 zbudziła mnie zarzygana Średnia, a o 4.30 zarzygana Najstarsza. Najmłodszy nie rzygał bo nie jadł niedzielnego obiadu (coś musiało być nie tak z karkówką). Ale za to ma rzut AZS.
Poniedziałek upłynął pod znakiem wizyty u Babci. Dzieci, stłoczone w jednym, niespecjalnie wielkim, pokoju narobiły takiego zamieszania i hałasu, że Babcia z ulgą wystawiła nas za drzwi po trzech godzinach (nie żebym się czuła urażona, sama nalegałam, żeby wyjść wcześniej bo nie dało się wytrzymać).
Powrót do domu, niespiesznie, 70km/h, żeby przedłużyć ten rozkoszny czas, kiedy potomstwo odpływa w sen na tylnym siedzeniu.
Jakie to szczęście, że święta tego kalibru są tylko dwa razy do roku. Przyprawiają mnie o klaustrofobię.