Ufff, nareszcie. Cisza i spokój, dziecięta w placówkach edukacyjno-wychowawczych a ja dochodzę pomału do siebie.
Od soboty narastało w domu nieokreślone napięcie, podsycane krzykami znudzonych potomków. Nie można było nigdzie z nimi wyjść bo zimno i wszędzie dziki tłum. Nie można było wyjść w niedzielę, bo kichali, zimno oraz wszystko co nas ewentualnie ratuje, było zamknięte. W święta należy iść do kościoła a resztę czasu spędzić za stołem, żując białą kiełbasę i oglądając transmisję z Watykanu, a nie szukać rozrywek na mieście.
Kulminacja nastąpiła w nocy z niedzieli na poniedziałek, kiedy o 1.30 zbudziła mnie zarzygana Średnia, a o 4.30 zarzygana Najstarsza. Najmłodszy nie rzygał bo nie jadł niedzielnego obiadu (coś musiało być nie tak z karkówką). Ale za to ma rzut AZS.
Poniedziałek upłynął pod znakiem wizyty u Babci. Dzieci, stłoczone w jednym, niespecjalnie wielkim, pokoju narobiły takiego zamieszania i hałasu, że Babcia z ulgą wystawiła nas za drzwi po trzech godzinach (nie żebym się czuła urażona, sama nalegałam, żeby wyjść wcześniej bo nie dało się wytrzymać).
Powrót do domu, niespiesznie, 70km/h, żeby przedłużyć ten rozkoszny czas, kiedy potomstwo odpływa w sen na tylnym siedzeniu.
Jakie to szczęście, że święta tego kalibru są tylko dwa razy do roku. Przyprawiają mnie o klaustrofobię.
5 komentarzy:
tak, ufffffff. Następne w grudniu. :)
Zaczynam rozumieć czemu ludzie na święta wyjeżdżają w ciepłe kraje :) Też bym wyjechała :)
noooo :) ja tez bym wyjechala:)
Ale bez dzieci ofcors? Ze mną i drinkami z palemką ;)
Oczywiście :D
Prześlij komentarz