piątek, 20 marca 2015

Pocztówki z Dublina

Środę i czwartek spędziłam na wędrówkach pieszych po pięknym mieście Dublinie. Małżonek leciał do Irlandii służbowo, a ja zabrałam się na przyczepkę, w celu odstresowania i zmiany klimatu ;) Z dziećmi na posterunku została Babcia, nieco onieśmielona zadaniem ;)

Lecieliśmy Ryanairem. Pani, stojąca przed nami w gigantycznej kolejce do samolotu (zresztą była stewardessa Ryanaira) określiła te linie jako "latający Pekaes" i muszę powiedzieć, że miała stuprocentową rację ;) Ciasno jak w pekaesie, ludzie czekają na samolot na płycie lotniska, jak na przystanku, jedni wysiadają, drudzy szykują się do wsiadania (samolot z założenia ma spędzić na płycie jak najmniej czasu, bo to obniża koszta). Tylko 90 pierwszych szczęśliwców może zabrać na pokład bagaż podręczny, dla reszty nie starczy miejsca :D. Samolot natomiast zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie, był czysty, toalety też czyste, siedzenia nawet wygodne, tylko obliczone na osobniki nieco mniejsze ode mnie i Męża. Oczywiście nic się nie rozkłada ani na milimetr (oszczędność miejsca), więc spałam pochylona do przodu, z łokciami na kolanach i czołem opartym o siedzenie przede mną ;) Doznanie jedyne w swoim rodzaju ;)
Lecieliśmy z lotniska Modlin.


Gdzie bardzo mnie rozbawiły oznaczenia toalet ;) ...


... oraz ceny jedzenia, wyższe niż na Okęciu. Za cenę hamburgera z frytkami, w Warszawie można by zjeść całkiem niezły obiad z dwóch dań. Na szczęście mieliśmy ze sobą kanapki.

Lotnisko w Dublinie powitało nas napisami w dwóch językach. Ichnia mowa jest fascynująca, zawsze miałam do niej słabość.


Wypożyczony samochód miał kierownicę z drugiej strony, aaaa! Moje pierwsze zetknięcie z ruchem lewostronnym = szok absolutny. Jakie to szczęście, że nie musiałam prowadzić, zabiłabym nas niechybnie już przy wyjeździe z parkingu. Chodząc po mieście, kilka razy wlazłam prosto pod samochód, bo patrzylam nie w tą stronę co trzeba ;) Kierowcy tam chyba sa przyzwyczajeni i nie zwracają uwagi, bo naród irlandzki traktuje dośc luźno przepisy dotyczące pieszych i każdy sobie przechodzi jak chce, niespecjalnie się przejmując.


Po drodze z lotniska do hotelu - akcent polski. ;) Niezbyt miły. Nie dziwię się, że lokalsi nie sa zachwyceni Polakami.


Wśród tłumu na chodnikach często słychać staropolskie "kurwa!" ;) Ogłoszenia na lotnisku są podawane również po polsku. Koło hotelu mieliśmy polski sklep.
Hotel niedaleko centrum, bardzo zacny, czysty i zadbany.


Miałam tylko dwa dni na zwiedzanie i dość ograniczone fundusze, więc nie wyznaczyłam sobie żadnych ambitnych celów turystycznych. Wiedziałam tylko, że CHCĘ zobaczyć Księgę z Kells w Trinity College. W środę rano wybrałam się więc w miasto, uzbrojona w mapkę turystyczną i sporo determinacji. Trochę się pobłąkałam (moje wyczucie kierunku jest dośc nikłe), ale w końcu trafiłam gdzie trzeba. Na widok kolejki duch we mnie osłabł, lecz cierpliwie ustawiłam się w tym oto ogonku.


Księga z Kells spełniła moje oczekiwania, gapiłam się na nią dobre pół godziny z uwielbieniem w oczach. Niestety, w skarbcu nie wolno robić zdjęć. Ale wolno robić zdjęcia w starej bibliotece na piętrze. Widok zapiera dech.


Wielka biblioteka jak katedra wypchana książkami. Wszędzie książki i książki, pod sam sufit. Wszystko tchnie dostojeństwem, tradycją i czasem minionym. Pokazałam zdjęcia memu Mężu, i orzekł, że wygląda jak Hogwart :D W pełni się zgadzam :) Nie miałam ochoty stamtąd wychodzić.


Potem spacer w St. Stephen's Green. Od parku, który ma swoją stronę na Wikipedii, spodziewałam się cudów, a zobaczyłam coś jakby nasz Ogród Saski, tylko z mniejszą liczbą drzew ;)
Dziwne roślinki tam rosły, więc tak czy inaczej poczułam się usatysfakcjonowana turystycznie.



Następnie obrałam kierunek na Christ Church Cathedral. Po drodze spotkałam...


Jeśli ktoś nie wie kto zacz, oto piosenka ujednoznaczniająca :D Na hasło "Molly Malone" zaczynamy z Mężem ją śpiewać odruchowo ;) Wreszcie zobaczyłam Molly na własne oczy :D

Katedra Christ Church. Śliczna.

Przepiękne mozaiki na podłodze. Byłam chyba jedyną osobą, która zwracała na nie uwagę.



Poza tym katedra jak katedra. Ładna. Duża. Ale w krypcie...


W estetycznej gablotce znajdują się zmumifikowane trupki kota i szczura, które zdechły i zasuszyły się w katedralnych organach około roku 1860...


... a sławę swą zawdzięczają temu, że wspomniał o nich James Joyce :D
W turystycznym  przewodniku nazwano ich czule "Tom i Jerry" ;)

Następny punkt programu - Katedra Świętego Patryka.


Katedra nie przypomina katedry, tylko wielką muzealną halę, wypełnioną czym się dało.
Tutaj na przykład mamy kamień, przykrywający źródełko, w którym Święty Patryk chrzcił pogan, jakoś tak w V wieku.


Jest  też sporo Jonathana Swifta (tego od "Podróży Guliwera"). Był tam dziekanem. Mają jego popiersie...


... płytę, która wskazuje gdzie dokładnie znajduje się jego grób...


... oraz dwie gipsowe maski pośmiertne i odlew czaszki, których nie sfotografowałam bo nie zdążyłam. Oprowadzał nas przemiły starszy pan, przewodnik - wolontariusz, który mówił z tak pięknym irlandzkim akcentem, że musiałam się mocno wysilać by go zrozumieć, a i tak jakieś 30-40% mi zapewne umknęło :D Ale to co udało mi się rozkminić, było bardzo ciekawe :D

Potem spacer do hotelu. Na mieście pełno Guinessa, oczywiście.




Dużo pubów to i dużo ciężarówek, dostarczających o poranku napój życia ;)


Wieczorem tylko lekki posiłek... :D Fish and chips, ociekające tłuszczem, na sam widok można dostać miażdżycy, mniaaaam. No i onion rings, cebulowym krążkom rozkoszy nie umiem powiedzieć "nie". :D


Następnego dnia miałam w programie jedynie Dublinię.  Interaktywna wystawa na temat Wikingów, Średniowiecza i archeologii, skierowana głównie do młodocianych, ale i starsi mogą się dobrze ubawić. Tu, proszę bardzo, ładny plakacik poglądowy na temat problemu wszy w Średniowieczu.


Oprócz tego - dużo spacerów. Mglistym porankiem trafiłam do Iveagh Gardens.


Nieduży park, cichy, pusty, nieco zarośnięty. Otoczony murem, na którym rosło bardzo dużo bluszczu. Poobtłukiwane i omszałe rzeźby, mętna woda w sadzawkach, trzepot skrzydeł ptaków na gałęziach i ogólna atmosfera wiktoriańskiej powieści. Bardzo przyjemne doznanie.


Dublin jest średnio czysty, ale bardzo, bardzo ładny ;) Szalenie podobały mi się wszystkie knajpki i puby z frontami wymalowanymi na różne oczotrzepne kolorki.


Kolorowe domy, śliczne. I znowu ciężarówka z piwkiem. :) Były wszędzie :D


 Na wystawach też zdarzały się ciekawostki...


Sąsiad poprosił mnie o odszukanie tego pana :D Stał sobie w pobliżu popularnego deptaku, schowany za straganem z kwiatami.


Drogowskaz do knajpy w postaci mozaiki na chodniku. How cool is that?!


Wieczorem znowu spacerek. Było kolorowo.



I bardzo jasno oraz żywo :)

Uderzyły mnie dwie rzeczy: po pierwsze - średnia wieku. Jakieś 23 lata. Czułam się jak emerytka ;) Młodzież jest hałaśliwa, energiczna i wieloetniczna. Knajpy i knajpki tętnią życiem. Wieczorami jest głośno :)
Po drugie - ludzie nie ubierają się stosownie do pogody. Na litość boską, jest marzec, jakieś 8 stopni, piździ mokrym powietrzem (przecież tam sporo wody dookoła) a na moje oko 1/3 populacji popierdziela w szortach, krótkich rękawkach, klapkach japonkach... Widziałam dzieci umundurkowane do szkoły. Z gołymi nogami w podkolanówkach i krótkich spódniczkach/spodenkach. RATUNKU. Od samego patrzenia było mi zimno ;) Co kraj to obyczaj, brrr.

Ogólnie - było pięknie i ja chcę jeszcze raz! :) :)


Na deser - cudna piosenka, której będę słuchać przez kilka dni :)