sobota, 16 kwietnia 2011

Jestem KIEROWNICĄ ;P

Obudziłam się dziś o pierwszej w nocy i stres przedegzaminacyjny nie dał mi już spocząć. O piątej trzeba było ściągnąć zwłoki z łóżka i przeistoczyć się z zombie w istotę choćby z pozoru przypominającą człowieka... Ręce trzęsły mi się tak, że nie mogłam narysować kreski na powiece ;)

Przyodziałam się w strój stosownie eksponujący brzuszek (opcja "na litość" ;)) i razem z małżonkiem udaliśmy się do WORD Bródno.
Odsiedziałam dwadzieścia minut wśród innych skazańców półżywa ze strachu, i w końcu głośnik oznajmił, że "w wyniku losowania komputerowego egzaminowana będzie pani Ewa Z., prosimy oczekiwać przed wejściem na plac egzaminacyjny". Powlokłam się jak na ścięcie ;)

Egzaminator był całkiem sympatycznym panem, wyglądającym wypisz wymaluj jak Dziadek Mróz :P Nawet siwą brodę miał ;) Nie był wylewny ale też nie był niemiły, co stanowiło idealną kombinację, bo nie pozwoliło mi ani za bardzo się rozluźnić, ani stracić rozumu z przerażenia.

Zadania z obsługi samochodu były czystą formalnością, potem zaczęły się poważniejsze wyzwania ;)
Gdyby ktoś obejrzał nagranie z samochodu podczas jazdy po łuku, padłby ze śmiechu ;) O mało nie zemdlałam a dźwięki wydawane przeze mnie mogłyby stanowić podkład pod sekwencję horroru ;) Kiedy Dziadek Mróz powiedział, że zadanie zaliczone, upadłabym, gdybym nie siedziała ;)
Górka to mój ulubiony manewr, małżonek, obserwujący akcję zza płotu powiedział mi z uznaniem, że nie stoczyłam się nawet o centymetr (nie moja w sumie zasługa, tylko cudownego sprzęgła w Fabii :). I nadszedł czas, żeby wyjechać na miasto, ajajaj, auć, ratunku.

Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek była tak skoncentrowana podczas jakiegokolwiek egzaminu... Ruch był oczywiście niewielki, jak to zwykle o 6.20 w sobotę ;) więc trzeba było zwracać szczególną uwagę na poprawność techniczną, żeby było równiutko, płynnie i zgodnie z przepisami oraz z "zasadami kierowania pojazdem" ;). Jeździłam dość długo, prawie godzinę, ale byłam na to nastawiona, wszyscy instruktorzy uprzedzali mnie, że sobotnie egzaminy są dłuższe i wymagają precyzji, właśnie ze względu na małe zagęszczenie na drogach. Większość newralgicznych punktów tras egzaminacyjnych miałam przećwiczone, więc poszło w miarę sprawnie. Piesi (zmora bródnowskich ulic - babcie z torbami na kółkach, włażące na jezdnię znienacka zza krzaków, tam gdzie im wygodnie, i kompletnie olewające wszystkie samochody) nie przeszkadzali za bardzo, a tego się obawiałam.

Podczas egzaminu można popełnić tylko jeden błąd. Oczywiście wykorzystałam tę możliwość ;) Tak się zestresowałam, że na pierwszym skrzyżowaniu (kompletnie pustym, dzięki niech będą Bogu za Jego drobne łaski...) zgasł mi samochód ;) I wtedy zestresowałam się tak maksymalnie, że ruszyłam płynnie z dwójki, czego pan nie skomentował (może nie zauważył), i dobrze, bo to też jest błąd ;) Ale cóż to dla mnie, podczas kursu nie raz i nie dwa ruszałam płynnie z trzeciego biegu :P człowiek jest w stanie zrobić wszystko, pod warunkiem, że nie jest tego świadomy ;)

Czysta groza ogarnęła mnie dopiero kiedy zorientowałam się, że wracamy do bazy. Uświadomiłam sobie w pełni, że to ja nadal siedzę za kierownicą, co oznacza, że NAPRAWDĘ, jakimś CUDEM mam szansę zdać :) I bardzo się bałam popełnić durny błąd na ostatniej prostej. W głowie dźwięczało mi "kobieto, ogarnij się, nie spieprz teraz..." I udało się :) Wjechałam na plac, ostatkiem przytomności wykonałam polecenie zaparkowania tyłem i przy wyłączaniu silnika wyłączył mi się mózg ;P
Usłyszałam sakramentalne "egzamin zakończono z wynikiem pozytywnym" i z początku nie mogłam wstać, bo miałam miękkie kolana ;) Ach synu, cud, zdaliśmy!!!
Tak oto stałam się KIEROWCĄ czy tez jak kto woli - KIEROWNICĄ ;P

Teraz siedzę w domu, popijam herbatkę i się relaksuję. Oczywiście natychmiast zaczęłam sobie wyobrażać, że jak już zacznę jeździć, nastukam 24 punkty w ciągu roku i prawko mi zabiorą i będę musiała zdawać cholerny egzamin jeszcze raz... Ten mój wrodzony optymizm, nigdy nie daje o sobie zapomnieć ;)


piątek, 15 kwietnia 2011

Bezpruderyjny Wewnętrzny

Dziś miałam USG połówkowe :) Leżę ja sobie i leżę, pan doktor jeździ mi po brzuchu oślizgłą sondą i milczy wieloznacznie, z natężeniem wpatrując się w monitor. Leżę 2 minuty, trzy, pięć... zaczynam się denerwować. Po siedmiu minutach już trzęsą mi się ręce, no bo przecież na pewno coś jest nie tak, na pewno, o mój Boże... Drżącym głosem pytam: "panie doktorze, czy wszystko w porządku?".
Lekarz oderwał nieobecny wzrok od monitora i zauważył, że do obserwowanej przez niego z uwagą macicy doczepiona jest jakaś kobieta, i ta kobieta wyraźnie czegoś chce :)
"Aaaa... tak, wszystko świetnie, jak najbardziej w porządku, to połówkowe wie pani, więc ja sobie tu wszystko dokładnie mierzę... O! syn będzie! na sto procent, żadnych wątpliwości, dokładnie pokazał..."
Tak oto dowiedziałam się, że Wewnętrzny jest facetem :) W przeciwieństwie do starszych sióstr zupełnie się nie krępował przyznać kim jest ;) Synek kochany, moja krew ;P

To był news dnia, który częściowo zneutralizował nawet strach przed jutrzejszym egzaminem :) W nagrodę (tak jakby była w tym jakaś moja zasługa, chłe chłe) kupiłam sobie chyba setną parę kolczyków ;)

czwartek, 14 kwietnia 2011

Czwarta nad ranem, może sen przyjdzie...

Wprawdzie nie czwarta była, jeno trzecia a o odwiedzinach mogę sobie tylko pomarzyć, ale nie znam odpowiedniejszej piosenki na smutne nocne rozważania.


Przypomniał mi się dziś w nocy cytat, bodajże z "Niekończącej się historii". Chodziło mniej więcej o to, że być prawdziwie szczęśliwym to być jak wierzchołek góry lodowej - nikogo nie nienawidzić i nikogo nie kochać. Błogosławiona obojętność.
Dobrze byłoby na nic nie czekać, niczego się nie spodziewać, o niczym nie marzyć. Nie być emocjonalnie zależnym od nikogo ("zależnym" to nie to samo co "uzależnionym"). Innymi słowy, mieć wszystko i wszystkich gdzieś.

Moja siostra ujęła to kiedyś w prostych, żołnierskich słowach - "Umiesz liczyć? Licz na siebie. Twoje życie innych j**ie.". Nic dodać, nic ująć. Pogodzenie się z tą prawdą niewątpliwie ułatwiłoby moją (i innych) egzystencję. Co z tego, kiedy nie wiem jak to zrobić. Dobra recepta, ale nie ma apteki, w której można by ją zrealizować. Leżę więc w nocy, myśląc o tym, czego nigdy nie osiągnę, tęskniąc za ludźmi, którzy pewnie ledwie pamiętają jak się nazywam, bądź chcą to jak najszybciej zapomnieć, albo snując marzenia, zwykłe i skromne, ale absolutnie niemożliwe do spełnienia.

Na zakończenie jeszcze jeden kawałek, coś co niezawodnie wywołuje u mnie uśmiech :) Jeden z dwóch moich najulubieńszych standardów jazzowych ("Take five") w bardzo prostym i sympatycznym wykonaniu:



I już się uśmiecham :) Miłego dnia wszystkim :)

środa, 13 kwietnia 2011

Ora et labora(torium)

Na wieczną pamiątkę oraz by nałożyć ewentualnym chętnym Czytelnikom oświaty kaganiec ;), zapiszę skład oleju hydrofilnego do demakijażu i mycia twarzy. Któren to olej właśnie byłam wybełtałam w domowym laboratorium.
Komponenty:

I finalny produkt (szkoda, że w necie nie czuć wprost obłędnego zapachu olejku lawendowego):


Prostsze być nie może, wystarczy wlać i wymieszać.

80 ml oleju jojoba
10 ml maceratu z arniki
10 ml oleju ryżowego
10 ml emulgatora SLP
5 kropli olejku lawendowego (bądź jakiegokolwiek innego wedle uznania)
1 łyżeczka kwasu salicylowego (niekoniecznie)

Kiedy takiego bełtaja nałoży się na zmoczoną twarz, utworzy się emulsja, bardzo ładnie i delikatnie zmywająca wszystko co zmyć należy. Dobre dla pomarszczonych i zasuszonych staruszek, takich jak ja ;)

(O)błędny umysł

Się chwaliłam, że dobrze sypiam, i proszę - dziś co godzina pobudeczka :) Tak to jest, jak się z czegoś zaczynam cieszyć i do czegoś przyzwyczajać, to złośliwy los pokazuje mi, za przeproszeniem, wała. Ale za to miałam okazję zaobserwować na sobie interesujące zjawisko.

Zwyczajowo o trzeciej nad ranem zaczynam lecieć w dół, w zapraszające ramiona panicznych ataków, poprzedzanych przez najczarniejsze, najsmutniejsze, najbardziej rozdzierające myśli jakie tylko może wytworzyć zagubiony mózg. Dziś natomiast wyjątkowo ocknęłam się w dobrym nastroju, i kiedy tylko poczułam że wewnętrzna wskazówka zaczyna zmieniać pozycję z "jest dobrze" na "robi się ch**owo" zawzięłam się i wyłączyłam procesy myślowe, w nadziei, że ten sprytny zabieg uchroni mnie przed nieprzyjemnościami. I zrobiło mi się coś dziwnego - przy całkiem wyciszonym, spokojnym umyśle złapał mnie czysto fizyczny atak, ze wszystkimi objawami - uciskiem w klatce piersiowej, łomoczącym sercem, dusznościami, zimnym potem, trzęsionką i tak dalej. Miałam dziwaczne uczucie - patrzyłam na swoje ciało z boku, jak na obcy przedmiot. Bardzo ciekawy odlot, muszę przyznać. Wielka, zaiste, jest potęga fizjologii.

Tymczasem Wewnętrzny rośnie. Tutaj 23tc z boku:

I en face. Posiadam chyba jeszcze coś na kształt talii, ku memu zaskoczeniu.


Zuzia ma się znakomicie, podróże autobusem z tatą traktuje jak ciekawe przygody i urozmaicenie codziennej rutyny. Małżonek natomiast jest średnio zachwycony, bo wczoraj, na przykład, wracali dwie godziny (byłoby odrobinę szybciej, ale Zuzi oczywiście zachciało się siku w połowie drogi i trzeba było natychmiast wysiąść a potem czekać na kolejny autobus, a te nie jeżdżą zbyt często).

Ania ma definitywnie za sobą okres pierwszego buntu, ufff. Robi się słodziasta, nie sposób się na nią gniewać, nawet jak zawraca głowę. No bo jak można się zezłościć na rozkoszną, pulchną Kluskę, która grzecznie prosi "mamuniu, ci mozieś mi pomóć? Jeśtem zia malutka!". Nieważne, że potrzebuje "pomoci" co pięć minut i systematycznie zakłóca mi wszystkie czynności łącznie z pobytem w toalecie ;)
Chyba zapomniałam donieść, że Ania ma pierwszą plombę, piękną, koloru pomarańczowego. Asystował tata, wrócił upocony, z lekko drżącymi rękoma i w szoku, więc mogę sobie tylko wyobrażać jak było... Za trzy miesiące kolejna plomba, też wyślemy tatę, ma już wprawę :)

A żeby nie było tak sielankowo - wczoraj dziewczynki chodziły przez prawie godzinę w kółko po korytarzu, skandując bardzo głośno: "Kręcimy się w ku-pę! Kręcimy się w du-pę!" I jeszcze kilka innych niekoniecznie cenzuralnych wyrazów. Chyba, jako matka, powinnam się w tym momencie uroczo zarumienić...


wtorek, 12 kwietnia 2011

Żyjemy

Zuzia dobrze przespała noc, rano narzekała tylko na fakt, że musi wstać, więc zakładam, że wypadek jej nie zaszkodził. Ma, jak zwykle, świetny humor i nadmierny apetyt (mamo a kupisz mi gumę do żucia? tylko dużą, koniecznie ta największą, truskawkową! i lizaka, albo nie, dwa lizaki!) :) Bardzo mnie to cieszy, bo trochę się o nią bałam.
Walczymy z bezsamochodową logistyką - mąż do pracy i z pracy (daleko i skrajnie kiepski dojazd), po drodze Zu do przedszkola (daleko) i z przedszkola, zakupy, w piątek moje usg w centrum, jazdy, w sobotę o 6 rano egzamin. W sumie nic strasznego, damy radę.
Dziś męczyły mnie sny o samochodach, podróżach, wypadkach i bliskich ludziach. Oby mi przeszło, bo moje zamartwianie się nie jest nikomu potrzebne, a już najmniej tym, o których myślę najczęściej. Przykre ale prawdziwe.

W zeszłym tygodniu przeszłam jakieś załamanie, trzasnął mi wewnętrzny bezpiecznik, byłam chora i za dużo myślałam, w efekcie czego czułam się tak źle, że gdybym miała w standardzie guzik, wyłączający życie szybko i bezboleśnie, to tego wpisu by chyba nie było. Od środy do niedzieli płakałam niemal bez przerwy, wczoraj rano ten wypadek, a teraz nie mam już siły. Psychiczny flak.
W zeszłym tygodniu dopadły mnie też psychosomatyczne objawy "obniżonego nastroju", których ostatnio doświadczyłam w szkole średniej i miałam nadzieję, że nigdy więcej. Szczegółów oszczędzę miłym czytelnikom, bo nieprzyjemne i nieco krwawe, zresztą już minęły, nie ma się czym martwić. W każdym razie moja lekarka rodzinna, obejrzawszy sobie powyższe, bez gadania przepisała mi hydroxyzinum. Używam bardzo sporadycznie, tylko wtedy kiedy z jakiegoś powodu w ogóle nie mogę spać, normalnie na sen wystarczają ćwiczenia (rowerkowanie i hantlowanie przynosi wreszcie wymierne efekty, niech żyją endorfiny ;).
Apetyt też mam :) ubrania przestają na mnie wisieć :) Akurat z tego, w sumie, nie wiem czy powinnam się cieszyć ;)

Tamuję co jakiś czas kolejne krwawienia z nosa i robię to co do mnie należy. Wysprzątałam już stajnię Augiasza, w którą zamienił się dziecięcy pokój, wyrzuciłam przy okazji trzy wielkie torby pociętych rysunków, połamanych kredek, wyschniętych flamastrów, zdekompletowanych puzzli, popękanych zabawek... Prosta, satysfakcjonująca praca. Lubię porządkować, przestawiać i wyrzucać rzeczy co najmniej tak samo jak kupować nowe :) Prawdziwie konsumencki duch we mnie tkwi.

Na swoją kolej czekają komponenty do kosmetyków, jestem przecież czarownicą od ziół i mikstur :) i sporo frajdy sprawia mi mieszanie mazideł i dekoktów wszelakich. A jeszcze więcej frajdy mam, kiedy widzę, że dobrze działają. Tego mi trzeba, bo przez ostatnie tygodnie postarzałam się o kilka lat. Staram się nie patrzeć w lustro zbyt często, bo to co widzę, trochę mnie przeraża. Mam 33 lata a z bliska wyglądam na co najmniej sterane 40. Groza :)
Przy okazji - bardzo serdecznie dziękuję wszystkim, którzy twierdzą, że ładnie wyglądam :) Naprawdę miłe słowa, i krzepiące :) Kochani, to zdjęcia, w wyjściowym odzieniu i pełnym makijażu; normalnie wyglądam znacznie, znacznie gorzej i smutniej. Mam taką fotkę dokumentacyjną, ale jej póki co nie zamieszczę, żeby nie psuć dobrego wrażenia ;P

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Bum...

... i nie mamy samochodu.
Dobrze, że wszyscy, którzy byli w środku, są cali i zdrowi.

niedziela, 10 kwietnia 2011

Ostateczna Playlista

Mnie samą zadziwia i trochę przeraża co można ze mną zrobić za pomocą muzyki, dowolnego w sumie rodzaju. Wolałabym być mniej wrażliwa na dźwięki.
Ot na przykład śliczna, optymistyczna, spokojna i słodka piosenka Nelly Furtado i Juanes. Zdrowym na umyśle ludziom bardzo polecam. U mnie jednakowoż powoduje napady histerycznego płaczu. Gdybym sobie ją zapętliła i słuchała wystarczająco długo, byłabym zdolna chyba do wszystkiego. Kiedyś, podczas lekcji jazdy usłyszałam ją w radiu, i tylko refleks instruktorki uratował mnie przed bliskim spotkaniem z ciężarówką. Potem do końca lekcji dyskretnie wycierałam sobie spod oczu spływający tusz.


Podobny efekt wywiera na mnie Kanon D-Dur Pachelbela. Zaczynam płakać i nie mogę przestać.


I wczesny Cat Stevens:


Evanescence (ach, jakież to emo) ;):



I tak dalej, od hardrocka przez pop, trance po klasykę, lista jest długa. Mój mp3 grajek jest w związku z tym jak istne pole minowe.
Życie freaka jest trudne i najeżone przeszkodami. Wzdech.

Back on track

Najserdeczniej dziękuję wszystkim, którzy dostrzegli moją nieobecność. Dziękuję za każdą ciepłą myśl i słowo.
Przez chwilę nie było ze mną dobrze. Zmogła mnie choroba, między innymi. Gwoździem programu (a może gwoździem do trumny) było krwawienie z nosa, trwające 33 godziny. Bardzo upierdliwe, nie polecam.
Z ciążowych dolegliwości najgorzej znoszę aktualnie obolałe piersi (kto doświadczył ten wie co to za tortura). Jestem praktycznie cały czas na środkach przeciwbólowych, inaczej nie mogłabym się nawet ubrać. Dziwne, ani w pierwszej ciąży ani w drugiej nie dotknęły mnie takie sensacje. Może długie karmienie Ani miało tu jakiś wpływ. Coś czuję, że kiedy Wewnętrzny stanie się Zewnętrznym i ruszy laktacja, będziemy mogli na jakiś czas zrezygnować z kupowania mleka, w razie potrzeby będzie można wydoić mamę ;)
Tak wygląda Wewnętrzny w 22tc. Z boku:


... i en face.


Smutki tłumię zakupami. Potrzebowałam butów (Zawsze potrzebuję butów. I torebek. I perfum, bizuterii, bielizny, kosmetyków, taak, każdą ilość.), a na Allegro akurat był sporo przeceniony mój rozmiar ślicznych Martensów Bree w kolorze wiśniowym:

Takie buty nazywają się "mary jane", ale na własny użytek nazywam je "Butami Sierotki Marysi". Pasuję do nich a one do mnie.
Nie są to, co prawda, moje wymarzone szpilki Louboutin, ale jakoś nie wyobrażam sobie, że małżonek zgodziłby się na zakup butów za 600 dolarów, niestety... Też by do mnie pasowały. Ach. Może kiedyś. Do trumny sobie kupię, niech mnie w nich pochowają. Do tego jeszcze komplecik Chantelle i fuck yeah I'm gonna look good :P
W tych szpilkach, oprócz cudownej urody i czerwonej podeszwy (wzdech) pociąga mnie potencjał. Można na przykład wbić ten zgrabny obcasik komuś w oko, a przychodzi mi do głowy co najmniej jedna osoba, która wyjątkowo na to zasługuje ;)

Dziewczynki są bezproblemowe, urocze, rozkoszne i grzeczne, Najlepszy z Mężów cierpliwy i dobry, Wewnętrzny jest delikatny (jeszcze) i noszenie go w środku stanowi samą przyjemność. Jestem w zasadzie zdrowa, wolna od większych zmartwień. Sielanka. Każdy by tak chciał.
Nie mam już żadnych wymówek dla smutku. A ciągle zaczynam dzień od płaczu i kończę płaczem.