poniedziałek, 27 lipca 2015

Okruchy życia. Rodzinnego.

Scena 1

Pakuję Anię na wyjazd do babci. Hurra!. Mam świat u stóp, ogarniam wszystko, o niczym nie zapominam, płonę entuzjazmem i ociekam kompetencją.
Zgarniam ze stołu stosik ubrań, pochylam się nad torbą, stojącą na podłodze i nagle...
Ja: O LOSIE! A co tu tak śmierdzi??! Ktoś puścił pawia na dywan???
Dzieci [z wyrazem nieskalanej niewinności na anielskich twarzyczkach]: Nieee! To nie ja! Ja też nie! Nie! Nie ja! Ale to nie ja! Ja nie! To na pewno Mateusz! Nieee, to nie jaaaa!
Ja: [klękam i z nosem przy podłodze badam teren]
Ja: [mój biedny nos zbliża się do plecaka Ani i o mało się nie rozbija o ścianę gęstego smrodu] A-ha!
Ja: [zaglądam do plecaka, tłumiąc odruch wymiotny i widzę, że dziecko zapomniało wyjąć szkolne jedzenie. Dwa tygodnie temu. Matka khem khem, też zapomniała sprawdzić zawartość. W środku znajduję: niedojedzoną kanapkę, na której pleśń zaczęła już  prawdopodobnie tworzyć formy inteligentne; na pół zgniłe jabłko; zielonego kabanosa oraz wzdęty plastikowy pojemniczek, w którym przelewa się coś nieokreślonego. Co mogło być kiedyś jogurtem. Albo nie. Trudno powiedzieć. W każdym razie śmierdzi przeraźliwie w moim kierunku, i, co gorsza, cieknie.]
Ja [czując jak ze świstem uchodzi ze mnie poczucie kompetencji]: Kurwa mać.

Kurtyna.

Scena 2

Wieczór. Gotuję zupę pomidorową. Do kuchni zagląda Matju.
Matju: A co robisz?
Ja: Gotuję zupę pomidorową.
Matju: O! Pomidorowa! Moja ulubiona!
Ja: Chcesz trochę zjeść?
Matju: A czy z ryżem?
Ja: Nie przewidywałam ryżu, mam tylko samą zupę...
Matju [buzia w podkówkę i rozpacz w błekitnych oczach]: ALE JA CHCĘ Z RYŻEM! JA LUBIĘ Z RYŻEM! RYŻ! W PRZEDSZKOLU JEST ZAWSZE Z RYŻEM!
Ja: [OMG juz późno jest, młody powinien spać w zasadzie... ale co mam robić, biedne dziecko takie głodne... przecież nie odmówię mu jedzenia chyba? i tak jestem okropną matką, moje nieszczęsne dzieci mają pecha, bo przecież mogły się trafić jakiejś kompetentnej oddanej i nadgorliwej niewieście, która codziennie gotuje eko obiady, sprząta za pomocą octu winnego i sody... w ogóle sprząta... nigdy nie narzeka, zawsze ma czas i cierpliwość... a mają tylko mnie, omójboże co za porażka. Chociaż tym ryżem dziecku wynagrodzę, no przecież nie będe go głodzić, on taki biedny, niewinny, słodki, bezbronny i malutki...]
Ja: [jest coraz później, mimo to ofiarnie gotuję ryż]
Ja [promieniejąc macierzyńskim ciepłem i poczuciem dobrze spełnionego obowiązku]: Synku, chodź! Masz pomidorową z ryżem! Mamusia ci ugotowała tak jak chciałeś!
Matju [wącha zupę]: Fuj, to smierdzi jak smród. Nie będę tego jadł.
Matju: [odsuwa talerz i wychodzi]
Ja: Kurwa mać.

Chyba muszę znaleźć inny sposób na odkupienie win. Najchętniej (od)kupiłabym wina w sklepie monopolowym. W dużej ilości.

Kurtyna.



niedziela, 26 lipca 2015

Nathan Ballingrud - "North American Lake Monsters"

To zbiór opowiadań, który wyhaczyłam na jakiejś liście najlepszych horrorów (nic nie poradzę, horrory to moja wielka słabość). Nie miałam szczególnych oczekiwań, kilka innych pozycji z tej samej listy nie zerwało mi kapci z nóg, więc i do tej podchodziłam bez napinki. Ładną ma okładkę.
Po pierwszych dwóch stronach lektury zaświeciły mi się oczy, bo zorientowałam się, że mam w ręku coś fantastycznego. W każdym tego słowa znaczeniu.
Piękna, refleksyjna proza, oszczędna, przemyślana, doprawiona odrobiną niesamowitości. Uderzające jest jednak to, że niesamowitość nie jest osią tych historii, znajduje się jakby z boku, rzuca swoje dziwne światło na losy bohaterów i wsącza się w narrację kropla po kropli, od niechcenia.
W opowiadaniach mieszkają zwykli ludzie - samotna matka, pracująca jako kelnerka; mąż, upadający pod ciężarem depresji żony; chłopiec, który nie akceptuje nowego partnera matki; bezdomny, poszukujący córki; były więzień, usiłujący ułożyć sobie na nowo życie z żoną i córką; rodzice, którym porwano dziecko. Rodziny w kryzysie, rodziny w stanie rozkładu, ludzie na rozdrożu, zagubieni i samotni. W życie owych ludzi, w pewnym momencie, wkracza Inne. Nie demoluje im egzystencji, niczego nie wywraca do góry nogami, nie przyciąga uwagi... tylko, niczym umiejętnie zaaplikowany barwnik, wydobywa na światło dzienne i pokazuje te prawdziwe potwory: opuszczenie, bezradność,  miłość, tęsknotę czy gniew.
Nie będę się silić na rzetelne oceny i analizy, nie potrafię. Pokochałam tę książkę bezkrytycznie, przeczytałam już dwukrotnie, z ołówkiem w ręku, podkreślając fragmenty, które najgłośniej do mnie mówią.Wystaje z niej las karteczek w kształcie liści, którymi zaznaczam sobie co ważniejsze strony.
Wrócę do tych historii nie raz. Moje osobiste demony się tego domagają. Najwyraźniej ciągnie swój do swego.


Opowiedz mi mamo

Matju: Mamo, opowiedz mi bajkę o neraferach.
Ja: ??
Matju: O NERAFERACH.
Ja: ?
Matju: Przecież mówię! O neraferach i Świętym Mikołaju!

Aha.